Ludzie bezdomni, tom drugi. Stefan Żeromski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ludzie bezdomni, tom drugi - Stefan Żeromski страница 6
– Bynajmniej… To jest, ja się tak zapatruję, że wilgotność jest zbyt wielka w Cisach.
– Czy aby w niej znowu nie znajdziesz twojej sławnej malarii? Tej, co to w lecie?
Mówił to ze śmiechem niby dobrotliwym, toteż Judym nie mógł wytrzymać i powiedział:
– Zdaje się, niestety, że ominąć jej nikt nie potrafi.
Dr Węglichowski cmoknął ustami, później zaciągnął się mocno i patrząc zza dymu na swego asystenta rzekł:
– Widzisz, kochany panie Tomaszu, musimy postępować w myśl ustawy, która nie daje ci prawa uczestniczenia w naradach. Nie jesteś członkiem. Musimy się trzymać ustawy. Ten nasz brak poszanowania ustaw – to jest wada narodowa. Owo: co tam! prawo prawem, a przyjaźń przyjaźnią. Naszym hasłem…
– Panie dyrektorze…
– Przepraszam, że ci przerwę; naszym hasłem powinno być co innego… Dura lex, sed lex19…
– A… jeśli ustawa zabrania… – szepnął Judym – w takim razie…
Ta odmowa nie tyle zmartwiła go, ile jakoś zdegradowała. Judym w ogóle łatwo ulegał złudzeniu, że w samej rzeczy nie ma prawa do mnóstwa przywilejów, które są udziałem innych ludzi. Obecną w nim była pamięć na rzeczy dawne, na pochodzenie i owo jak gdyby bezprawne wejście do życia stanów wyższych.
Toteż po rozmowie z doktorem Węglichowskim doznał w głębi serca tego spodlenia dumy, tchórzostwa rozumnej woli. Odszedł do siebie, rzucił się na sofę i chciał zdławić uczucie nędznej pokory. W chwili gdy biedził się z tym bezowocnym usiłowaniem, zastukał we drzwi jego numeru stary kąpielowy, pełniący zimą w domu dyrektora obowiązki lokaja, i wyraził przysłane „na gębę” zaproszenie pani dyrektorowej. Judym wiedział, że będą tam kontrolerowie20, toteż z umysłu21 wybadał starego Hipolita, kto właściwie to zaproszenie przysyła.
– Pana dyrektora nie było od rana na górze – rzekł stary.
– No, a kogóż tam dzisiaj będziecie podejmowali?
– Tych ta panów z Warszawy, trzech, pana administratora i pana rządcę ze dwora.
– Dobrze, przyjdę – rzekł Judym.
Wiedział teraz, że zaproszenie wydane zostało rano, a teraz pani Laura wprowadzała je w życie, nic nie wiedząc o utarczce poobiedniej.
Wieczorem, znalazłszy się w saloniku, przywitany został przez dyrektora w sposób jak tylko być może najuprzejmiejszy, otoczony grzeczną, miłą i jakby tkliwą atmosferą opieki.
Czuł, jak mu trudno będzie przełamać tę sieć pajęczą, a jednak wiedział, że ją zerwać musi, musi… Wspomnienie odczytu warszawskiego było tak dławiące, że chwilami nie zdawał sobie sprawy, o czym to ma mówić…
Jeszcze przed kolacją, kiedy zwyczajne kółko gości dopełniło trójcę przyjezdnych, Judym wmieszał się do rozmowy i zaczął w sposób kategoryczny wykładać teorię swego kanału. Dr Węglichowski cierpliwie słuchał przez czas pewien, a naraz, we właściwej chwili odtrącił tę kwestię zręcznym aforyzmem. Wprowadził na stół inną kwestię, mianowicie kosztorys nowej willi dochodowej dla chorych niezamożnych.
Dyskusja zeszła na inne tory…
Judym wiedział, że wystawi się niemal na śmieszność, jeżeli znowu zanuci jak maniak swoją piosenkę o dźwiganiu dna rzeki, a jednak zaczął:
– Panowie pozwolą, że ja raz jeszcze wrócę do sprawy z rzeką.
– Ależ prosimy, prosimy… – rzekł dr Węglichowski.
Judym spojrzał na niego i zobaczył w tym wzroku błysk, który mógłby otruć człowieka.
Zaczął się wykład ab ovo22, dowodzenia szczegółowe o ruchu kropli wodnej i sile jej spadku z rzeki do stawu, o rodzaju mgły zalegającej łąkę w sąsiedztwie wód…
– Basenu niszczyć nie możemy – rzekł raptem Krzywosąd – gdyż na wiosnę w nim się utrzymuje nadmiar wody. Gdy przyjdą roztopy, wtedy pan doktór zobaczy, co to jest. Jeśli podnieść dno rzeki, to woda z brzegów wystąpi i zaleje park…
– Łąkę, nie park – rzekł Judym.
– Tak, łąkę, a na niej myśmy posadzili najpiękniejsze krzewy.
– To i cóż z tego? Cóż kogo mogą obchodzić pańskie krzewy?
– Jak to? – rzekł dr Węglichowski. – Ja koledze pokażę, ile te krzewy kosztowały! Posadziliśmy tam tuje, jesiony, najpiękniejsze sosny Weimutha, nawet platany, nic już nie mówiąc o tych ślicznych zagajnikach grabowych…
– Panie dyrektorze, co obchodzi chorego, który tu przyjeżdża po zdrowie, zagajnik, a nawet tuja? Tam jest błoto! Łąka nasiąknięta jest zgniłą wodą, która stoi w nieruchomym kanale. Ten kanał trzeba zaraz zniszczyć, a łąkę przerżnąć kilkoma rowami. Osuszać, osuszać…
– Osuszać… – śmiał się Krzywosąd.
– Mnie się wydaje, że może pan doktór Judym ma rację – rzekł jeden z członków komisji. – Ktoś w rzeczy samej skarżył się przede mną na wilgoć w Cisach, na dziwne zimno, jakie tu panuje po zachodzie słońca. Na polach okolicznych, mówiła ta osoba, jeszcze ciepło, jeszcze żar idzie z ziemi, a nad stawami już tak chłodno, że kaszel drapie w gardle. Ja nie znam się na tym, ale skoro doktór Judym potwierdza… Nawet moja żona…
– Ach, z tymi młodymi lekarzami! – zawołał na pół żartobliwie doktor Węglichowski. – Zdaje im się, że gdzie oni postawią nogę, tam z pewnością leży Ameryka, którą, rozumie się, należy co tchu odkryć. Przecie ja tu, moi panowie, siedzę zimą i latem, znam ten zakład i życzę mu dobrze… Jak sądzicie, czy mu życzę dobrze? Otóż tedy – cóż mi zależy na tym, żeby istniał jakiś kanał, który wilgoć wytwarza… gdyby ją wytwarzał. Ale ja ręczę, że to są fikcje, szukanie w całym dziury. Kanał jest potrzebny tak samo jak most, jak staw, jak droga, więc go trzymamy. Okaże się, że jest szkodliwy – to go zniesiemy, ale dla fantazji rozpoczynać jakieś prace i rzucać w to kilkaset rubli, pieniędzy nie naszych przecie, pieniędzy, które żadnego dochodu nie dadzą, które będą zmarnowane…
– Należy w takim razie zrobić tylko małą poprawkę w ogłoszeniach, w opisach Cisów. Nie należy twierdzić, że tu leczą, przypuśćmy, febry uparte, choroby dróg oddechowych, bo tego tutaj spodziewać się nikt nie może.
Dr Węglichowski chciał coś powiedzieć na to, ale się wstrzymał. Tylko szczęki jego kilka razy drgnęły. Po chwili dopiero rzekł lodowatym głosem:
– Ja także jestem lekarz… i mniej więcej wiem, co tu można leczyć, a czego nie. Zapewne… nie wiem tego tak
19
20
21
22