Bracia Dalcz i S-ka. Tadeusz Dołęga-mostowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bracia Dalcz i S-ka - Tadeusz Dołęga-mostowicz страница 36
na księżycu – literatura.
Błądzą po nim blade i śliczne
primadonny somnambuliczne125…
Powiedział, że to jego świat, księżycowy, nierealny, martwy, że jest lunatykiem życia, tragikomiczną figurką ze sztychów Beardsleya126, a gdy zapytała, nie bez przestrachu, czy istotnie po dachach chodzi, roześmiał się i zapewnił, że nigdy nie schodzi na ziemię i że czasem wolałby spaść, byle raz na nią się dostać.
Dziwny taki. Jest w nim coś zimnego i obcego, chociaż tyle okazuje jej ciepła i życzliwości, a nawet czasem zazdrości. Tylko bowiem zazdrością można było wytłumaczyć jego dziwaczne zachowanie się wówczas, gdy miała nieostrożność powiedzieć mu, że pan Paweł Dalcz jest przystojny. Sam zaczął wówczas wynajdywać różne zalety swego stryjecznego brata i żądać, by ona przyznawała mu słuszność, że to prawdziwy mężczyzna, że ma postawę zwycięzcy, że ma zęby jak u wilka, że jego oczy połyskują stalą, że w głosie jego jest coś, co musi brać kobiety, i takie różne rzeczy. Oczywiście przejrzała podstęp Krzysztofa i wszystkiemu przeczyła, nawet temu, że jej się mogą podobać blondyni. Pomimo to rozgniewał się bardzo i nawet obraził ją ironicznymi uwagami o naiwnych samiczkach prowincjonalnych.
Gdy się rozpłakała, zmitygował127 się, wycałował ją i byli już w takiej komitywie128, że zaczęła żałować tego, że nie ma na sobie swojej najładniejszej kombinezki129 z tulipanami, ale niepotrzebnie, bo znowu do niczego nie doszło. Wszystko, jak zawsze, skończyło się na pocałunkach i pieszczotach, które rozpalały ją do zawrotu głowy i wzmagały głód prawdziwej miłości.
Pomału w świadomości Marychny zaczął wzbierać żal do Krzysztofa i teraz, gdy od szeregu dni nie widywała go, przemawiał coraz mocniej. Właściwie jej sytuacja była dzika i nienaturalna. Nie jest ani narzeczoną, ani kochanką, ani nawet przyjaciółką Krzysztofa, nie mogło bowiem być mowy o przyjaźni tam, gdzie rozciągała się tak wielka różnica poziomu umysłowego. A jednak czuła się skrępowana, jakby zobowiązana do wierności, chociaż sama nie wiedziała czym.
Dość często teraz widywała się z inżynierem Ottmanem. Tak się jakoś składało, że chemik jechał do fabryki tym samym tramwajem, a widocznie mniej ostatnio miał do roboty, gdyż wychodził nieraz o trzeciej i odprowadzał Marychnę do domu. Lubiła go, chociaż jako mężczyzna wcale się jej nie podobał. Mówiło się z nim dobrze, ba, znacznie lepiej niż z Krzysztofem. Ottman przecie też był bardzo inteligentny i wykształcony, ale jakoś nie dawał jej odczuć swojej wyższości, był bardziej swojski. Może dlatego, że pochodził z ubogiej rodziny, a może po prostu starał się być delikatnym.
Opowiadał jej o rzeczach bardzo mądrych, jak na przykład o różnych wynalazkach chemicznych, nad którymi pracował, ale opowiadał w ten sposób, że rozumiała wszystko. W ogóle rozumiała go całego, z jego uprzejmością, z jego dobrocią, z prostotą posuwającą się aż do niezaradności i z tą nieśmiałością, z racji której mówiono o nim w fabryce: „ten poczciwy Ottman”.
Rozmawiając z nim, nigdy nie obawiała się wprost wypowiedzieć swoich myśli. Wiedziała, że choćby naplotła największych nonsensów, on nie będzie się z niej śmiał, jak to robił Krzysztof. Mówiło się z nim dobrze, po swojemu. Miało się zaufanie do jego niebieskich oczu, do tych nawet tak brzydkich u mężczyzny różowych policzków i do nieładnych rąk, zawsze poplamionych różnymi chemikaliami. Nigdy by nie zdobyła się na pocałowanie tych rąk, jak obcałowywała piękne, nieprawdopodobnie piękne ręce Krzysztofa. Ale stanowczo wolała uścisk dłoni Ottmana.
Po Trzech Królach przyszła gwałtowna odwilż i ulica Bema tonęła w brzydkim błocie. Wracali właśnie z fabryki i Ottman łagodnie gniewał się na Marychnę, że nie nałożyła botów, gdy w pędzie minął ich dyrektorski samochód, wielka ciemnozielona maszyna.
Spod kół trysnęła struga czarnej wody i błota, ochlapując Ottmana od stóp do głów, a Marychnie nowiuteńkie pończochy.
– O la la! – zawołał bezradnie Ottman.
– Boże, jak my wyglądamy.
Samochód zatrzymał się o kilkadziesiąt kroków dalej i nagle zaczął się cofać tylnym biegiem. Gdy zrównał się z nimi, otworzyły się drzwiczki i dyrektor Paweł Dalcz wychylił głowę:
– Bardzo państwa przepraszam za nieuwagę mego szofera – powiedział, uchylając futrzanej czapki. – Strasznie was ochlapaliśmy.
– O, drobiazg, panie dyrektorze – uśmiechnął się Ottman.
– W każdym razie nie możecie państwo w tym stanie iść przez miasto. Odwiozę was. Proszę.
– Ależ, panie dyrektorze… Ja doprawdy… Może panna Jarszówna… Poplamiłbym panu cały wóz.
– Siadajcie prędzej. No, już. Niech mi pani poda rękę. Hop!
Marychna w gruncie rzeczy była kontenta. Pończochy się przepiorą, a za to jest rzadka okazja przejechać się limuzyną obok naczelnego dyrektora. Jak to on grzecznie zrobił…
– Dokąd państwa mam odwieźć? – zapytał.
– Ja mieszkam na Lesznie – odpowiedziała Marychna.
– A pan, inżynierze?
– O, ja daleko, na Koszykowej.
– Na Koszykową – rzucił dyrektor szoferowi i zwracając się do Marychny, powiedział: – Musi się pani poświęcić, ale najpierw odwieziemy bardziej poszkodowanego.
– Jak pan sobie życzy, panie dyrektorze.
– Nie upiera się pani przy pierwszeństwie?
– Cóż znowu!
– No, inżynierze, niech pan podziękuje pani – zaśmiał się. – No, jakże, otrzymał już pan te próbki z hartowni?
– Są już w robocie.
– To doskonale. Otóż i Koszykowa. Pod którym numerem pan mieszka?
– Trzydzieści siedem.
Auto stanęło. Ottman pożegnał się, podziękował i wysiadł.
Samochód zawracał.
– Doprawdy, panie dyrektorze, mogłabym wrócić tramwajem. Robię tyle kłopotu…
– Dlaczego nie pomyśli pani – uśmiechnął się do niej – że sprawia mi przyjemność swym towarzystwem?
Zerknęła nań z ukosa i pomyślała, że Krzysztof nic nie przesadził. Paweł Dalcz musiał się podobać kobietom. Odpowiedziała z cieniem kokieterii:
– Cóż
124
125
126
127
128
129