Bracia Dalcz i S-ka. Tadeusz Dołęga-mostowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bracia Dalcz i S-ka - Tadeusz Dołęga-mostowicz страница 37
– Ma pani rację. Jestem za poważny. Dlatego nie mogę podobać się kobietom. Prawda?
– Ależ bynajmniej! – zaprotestowała.
– Nie znajduje pani?… Zresztą dla pani mogę nie być poważny. Specjalnie dla pani. Widocznie jest to u nas rodzinne…
– Powaga?
– Nie. Sympatia do pani.
Marychna poczerwieniała aż po białka oczu.
– Nie chciałem pani dotknąć – powiedział łagodnie. – Proszę się na mnie nie gniewać, ale nie jest dla mnie tajemnicą, że mój brat stryjeczny kocha się w pani.
Auto stanęło przed przecznicą, zapchaną ciężarowymi wozami.
– Proszę mi powiedzieć, czy Krzysztof jest bardzo o panią zazdrosny? – Lekko pochylił się do niej. – Czy nie wyzwie mnie na pojedynek za to, że panią emabluję130?
– Pan mnie wcale nie emabluje… – wybąkała nieśmiało.
– Owszem. Emabluję z całą premedytacją. Chcę się pani podobać. Zaraz. Janie – zwrócił się głośno do szofera – na Trzeci Most… Przejedziemy się troszkę. Dobrze?
– Jak pan sobie życzy, panie dyrektorze…
– Proszę mnie nie tytułować dyrektorem. Nie jestem w tej chwili pani zwierzchnikiem, lecz towarzyszem przejażdżki. A może pani jest głodna i bardzo śpieszy na obiad?
– Nie.
– Zatem cóż pani na to, że chcę się pani podobać?
– Pan żartuje.
– Nie, nie żartuję. Krzysztof może smalić do pani cholewki131, ten chemik może wywracać do niej oczy, dlaczego pani mnie nie może brać? Pani jest bardzo ładna i bardzo młoda. Bierze mnie pani tym wszystkim. To prawda, że nie jestem kobieciarzem, ale przecież o tyle znam się na kobietach. Proszę mi wybaczyć, że wyłożyłem to tak niezdarnie, bez kwiatków, bez bławatków, bez słodkich słówek. To nie moja specjalność. Jak pani na imię?
– Marychna… to jest Maria… – powiedziała, nie podnosząc oczu.
– Lubię to imię – Kiwnął głową. – Marychna… ładnie brzmi. Więc co pani na to, panno Marychno?
Milczała zupełnie zażenowana. Jeszcze nigdy nikt w ten sposób z nią nie rozmawiał. Przecież nie mogła mu tak z miejsca powiedzieć, że od dawna, od pierwszego spojrzenia podoba się jej znacznie więcej od Krzysztofa i od wszystkich innych mężczyzn… i teraz, chociaż miał w sposobie bycia coś chropowatego, wydał się jej jeszcze bardziej interesujący.
– Niech mi pani powie: „Jesteś, przyjacielu, zanadto obcesowy132, a to nie leży w moim guście”… Gdy to od pani usłyszę, przestanę pani dokuczać.
– Ale ja tak nie powiem – wydobyła z siebie, zapinając i odpinając torebkę.
– A jak pani powie?… Kocha się pani w Krzysztofie? – zapytał niespodziewanie.
– Dlaczego pan dyrektor pyta… ja doprawdy… – Przygryzła wargi i odwróciła głowę. Miała uczucie jakby skrzywdzonej. Wypytuje ją jak sędzia śledczy. Ona nie ma żadnego obowiązku spowiadać się mu, że jest naczelnym dyrektorem, to jeszcze nie powód, żeby miał prawo nad nią się znęcać…
Nagle poczuła jego rękę na swoich i usłyszała głos łagodny, niemal pieszczotliwy:
– Proszę nie gniewać się, proszę nie gniewać się na mnie. Wiem, że jestem szorstki, że sprawiłem pani przykrość, ale niech panna Marychna weźmie pod uwagę, że nawet ludzie tak szorstcy mogą odczuwać… zazdrość.
Podniósł jej rękę do ust i pocałował.
– No, zgoda między nami? – zapytał z uśmiechem.
Spojrzała nań. Jego szare oczy miały odcień stali, w całym pochyleniu postaci było coś pociągającego.
– Ja się wcale nie gniewam, tylko tak…
Auto zatrzymało się przed jej domem. Wyskoczył i pomógł jej wysiąść.
– Bardzo pani dziękuję za miłe towarzystwo – powiedział, całując ją w rękę – i proszę o mnie odrobinkę pamiętać. Dobrze?
– Dobrze. – Skinęła głową i wbiegła do bramy, jakby przed nim uciekała.
Zdarzenie to przejęło ją ogromnie. Przez cały wieczór nic nie robiła, tylko myślała o Pawle Dalczu i o jego zachowaniu się w samochodzie. Jakkolwiek mogła to tłumaczyć, nie ulegało wątpliwości, że wywarła na nim dodatnie wrażenie. W fabryce wszyscy mówili, że w ogóle na kobiety nie zwraca uwagi. Nie na próżno odwiózł najpierw Ottmana… Ile razy przychodził do gabinetu Krzysztofa, zawsze z nią rozmawiał i okazywał dla niej szczególne względy.
Początkowo myślała, że to przez wzgląd na Krzysztofa. Teraz jednak wiedziała, że mu się bardzo podoba. Nie wiedziała tylko, co z tego będzie, nie wiedziała, jak ma postępować w stosunku do niego, no i do Krzysztofa. W każdym razie Krzysztofowi nie wspomni ani słowem o tym wszystkim…
Zasypiając, doszła do przekonania, że los człowieka bywa dziwny i że nigdy nie wiadomo, jak się życie ułoży. Najlepiej tedy zostawić wypadki ich własnemu biegowi.
Nazajutrz po przebudzeniu się całe wczorajsze zdarzenie wydało się jej czymś fantastycznym, jakimś przygodnym kaprysem Pawła Dalcza, który na pewno już sam o nim zapomniał… Na próżno też za każdym otwarciem drzwi gabinetu odwracała głowę od maszyny. Nie przyszedł. Podczas przerwy obiadowej spotkała go na korytarzu. Rozmawiał z szefem buchalterii, lecz wcale jej nie zauważył. Był jakiś chmurny i groźny.
O trzeciej umyślnie zwlekała z wyjściem. Pod oknami stała limuzyna dyrektorska, lecz on nie wychodził.
Wróciła do domu sama, gdyż i Ottmana nie było. Czytała wiersze, nie mogąc złapać ich treści, wreszcie rozpłakała się, owinęła się w ciepły szal i tak przesie-133 fonować albo przysłać bodaj kilka słów, świadczących o tym, że pamięta. Bardzo to nieładnie z jego strony…
– Panno Marychno, herbata na stole! – rozległ się głos gospodyni.
– Już idę.
W chwili gdy poprawiała włosy, zadzwonił telefon w przedpokoju.
– Jakiś pan do pani, panno Marychno – zawołała gospodyni.
„Krzysztof!” – pomyślała Marychna. „Jak to dobrze! Może przyjdzie…”
W słuchawce
130
131
132
133