Mośki, Joski i Srule. Janusz Korczak
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Mośki, Joski i Srule - Janusz Korczak страница 2
Ojciec Frydmana wiele podróżował: był w Paryżu i Londynie – nawet do Ameryki miał jechać. Ale nigdzie nie znalazł szczęścia dla rodziny i wrócił znów do kraju, by wiele bułek upiec dla innych, zanim na bochenek chleba dla własnych dzieci zarobi. I nie wiadomo, w którym z wielkich miast nauczył się mały syn piekarza nie dowierzać ludziom i nie powierzać im miedzianych czworaków. Dopiero w parę dni później oddał na przechowanie swój niewielki majątek – i często zapytywał dla pewności: „Prawda, że pan ma moje cztery grosze?”
– Czy jeszcze daleko? – pytają się dzieci, bo spieszno im do lasu, do rzeki, do łąki, o których opowiadają tyle dziwów ci, którzy już w zeszłym roku byli na kolonii.
Na kolonii jest ogromna weranda; cóż to być może takiego – weranda? – Dla wszystkich stu pięćdziesięciu są tylko cztery pokoje – cóż to za wielkie sale być muszą?
Przejeżdżamy przez most7. Most jest zupełnie inny niż ten, który łączy Pragę z Warszawą. Ale ładniejszy, o – ładniejszy znacznie.
– Chłopcy, wysiadamy. Wszyscy macie worki i czapki?
– Mamy – odpowiadają chórem.
Na dworcu oczekuje już dwanaście wozów drabiniastych, wysłanych słomą i sianem.
– Ostrożnie na wozach, żeby któremu noga nie dostała się między koła.
– Ja będę pilnował, proszę pana.
– Dobrze, pilnuj. – Jazda!
Słońce wita bladą gromadkę. Dziękujemy ci, dobre słońce i lesie zielony, i łąko wesoła. Dziękujemy wam, dzieci wiejskie, że wybiegacie z chat i uśmiechem pozdrawiacie nasze wozy wysłane sianem.
– Czy daleko jeszcze, proszę pana?
– O, tam czernieje nasz las, o, już widać i polankę – o, już i młyn – i czworaki dworskie, i wreszcie – nasza kolonia.
– Wiwat! Niech żyje kolonia Michałówka! – A więc tak wygląda weranda?
Wypijają po kubku mleka – i do roboty.
Myją się po podróży, ubierają w białe kolonijne ubrania, a najbardziej śmieszą ich płócienne czapki. Zabawne czapki, podobne do tych, jakie noszą kucharze. Teraz wszyscy wyglądają jednakowo. A malcy dumni są z otrzymanych szelek.
– Proszę pana, kiedy dostaniemy chustki do nosa?
– Chustki jutro, a teraz pakować własne ubrania do worków, worki na plecy – i marsz – do pakamery! – Raz, dwa – raz, dwa. – Tam schowa się worki na cztery tygodnie.
Rozdział trzeci
Lewek Rechtleben tęskni. Lewek Rechtleben płacze.
Takie wszystko dziwne i nowe, tak niepodobne ani do Gęsiej, Krochmalnej, ani Smoczej ulicy.
Dom parterowy w lesie, ani podwórka, ani rynsztoka. Drzewa jakieś dziwne z kolcami. Łóżka stoją nie przy ścianie, a rzędami, nie w małym pokoju, a w dużej sali, jak ta, gdzie wesela się odbywają. Na obiad była dziwna zielona zupa, a później mleko. Czapki z płótna i szelki do spodni. Wieczorem nogi się myje w długim blaszanym korycie. Trzeba spać samemu w łóżku, poduszka słomą wypchana. I jeszcze okna pootwierane: złodziej wejść przecież może. A mama i tata daleko.
I Lewek Rechtleben pierwszego zaraz wieczora się rozpłakał.
Niedługo trwał płacz, bo jakże nie zasnąć po dniu tak pełnym nadzwyczajnych przygód?
Ale i nazajutrz, gdy po śniadaniu było trochę wolnego czasu, Lewek znów zaczął płakać.
– Do domu!
Dlaczego chce jechać do domu? – Może głodny? – Nie, nie jest głodny. – Może mu zimno? – Nie, nie jest mu zimno. – Może sam spać się boi? – Też nie. – Może w domu ma więcej zabawek? – Nie, wcale nie ma zabawek.
Lewek wie, że tu jest dobrze, bo mu kuzyn i chłopcy na podwórzu opowiedzieli, ale w domu jest mama.
A więc dobrze: Lewek pojedzie do domu, ale dopiero jutro, bo dzisiaj jest sobota, a w sobotę jeździć nie wolno8.
I w niedzielę nie mógł pojechać, bo nie było bryczki. Ale jutro już na pewno pojedzie.
W poniedziałek Lewek nie płakał, ale chciał jeszcze jechać do domu.
– Dobrze, po obiedzie pojedziesz, ale mama się zmartwi, gdy wrócisz.
– Dlaczego mama się zmartwi?
– Bo za drogę będzie musiała zapłacić.
A ojciec akurat nie robi, bo majster wyjechał – i mama chora, bo się mała siostra urodziła i doktór dużo kosztował.
Lewek westchnął ciężko i zgodził się grać w domino.
A potem, wieczorem, znów zaczął trochę płakać, bo przypomniał sobie, że miał na stacji nowy kapelusz, który ojciec chciał zabrać do domu. Ale ojciec pewnie zgubił nowy kapelusz, a kapelusz pół rubla kosztował.
I podyktował list do ojca, że nie płacze, że nie chce wrócić do domu, że wcale nie tęskni, bo chce być zdrów, żeby tatuś nie miał zmartwienia. I co się stało z kapeluszem?
Ojciec odpisał, że kapelusza nie zgubił i przyniesie go na stację.
Lewek dużo razy brał list i oddawał znów do schowania, i przestał zupełnie wybierać się do domu – i coraz mu lepiej wieś się podobała.
Raz jeszcze miał Lewek zmartwienie: zgubił chustkę do nosa. Jakże jej nie miał zgubić, kiedy tyle szyszek i kamieni nosił w kieszeni? Chustka się prędko znalazła.
I jeszcze raz jeden strapiony był, ale teraz już z własnej winy: gwizdał i prztykał palcami wieczorem na sali. Kiedy nazajutrz przy śniadaniu pytano, kto wczoraj gwizdał na sali, Lewek pierwszy się przyznał.
– I prztykałem palcami – dodał i pokazał, jak prztykał.
Lewek opalił się na słońcu, przybyło mu całych trzy funty9 na wadze, a kiedy wreszcie wracał do domu, obiecał, że na przyszły rok znowu przyjedzie i wtedy płakać nie będzie ani razu.
Rozdział czwarty
Forteca. Jajecznica. Burza. Straż ogniowa.
Gdzie jest stu pięćdziesięciu chłopców, tam musi być wojna. Gdzie ma być wojna, tam musi być forteca.
Z dawnej fortecy za lasem ślad ledwo pozostał, bo była niska i mała. Teraz powstaną zupełnie nowe cztery boczne forty, wysoki wał dla szpitali, plac dla wziętych do niewoli i okopy pod obóz. A dwa główne
7
8
9