Ziemia obiecana, tom drugi. Władysław Stanisław Reymont
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ziemia obiecana, tom drugi - Władysław Stanisław Reymont страница 3
Karol już nie odpowiadał, bo go znudziły te bezpłodne rozumowania, ale gdy ksiądz, ojciec i Zajączkowski zaczęli mu dowodzić, że wszystko się dzieje za wolą Boga, nie mógł już wytrzymać i zawołał z gniewem:
– Tłumaczycie panowie sobie świat przy pomocy katechizmu; nie przeczę, że to łatwe, a miejscami dowcipne nawet.
– Bluźnisz, dobrodzieju mój kochany, bluźnisz i obrażasz nas. Jasiek, smyku jeden, daj no ogieńka, bo mi fajeczka zgasła! – wołał drżącym z oburzenia głosem i fajka latała mu w ręku ze wzruszenia.
Pykał, ale że nie mógł dociągnąć się dymu, bo chłopak nie mógł zapalić, trzasnął go cybuchem przez plecy i znowu zaczął przekonywać, ale teraz już z całą pasją.
– Nie będzie pani żal opuszczać tego raju, jaki sobie pani stworzyła w Kurowie – mówił cicho Maks do Anki, bo oboje nie mieszali się do rozmowy ogólnej.
Maksa nic nie obchodziły poruszane kwestie, a Anka była smutna.
Karol był taki inny przez te kilka dni, tak jej prawie unikał, że dziewczynę zaczął trapić głuchy niepokój, przeczuwanie jakiegoś nieszczęścia, więc teraz nie odpowiadała Maksowi, tylko pochylając się nad stołem, zapytała cicho, nie podnosząc oczów5.
– Nie wie pan, czy Karola nie spotkało co złego?
– Nie. Czy pani co zauważyła?
– Tak mi się zdawało. Prawda, zapomniałam, że musi mieć dosyć kłopotów z fabryką, prawda… – dodała ciszej jakby dla siebie, jakby dla stłumienia podejrzeń i niepokojów.
Podniosła głowę i oczami pełnej troski serdecznej ogarnęła jego twarz schmurzoną i gryzące spojrzenia, jakie rzucał na księdza.
– A co państwo robią z ziemią?
– Dziadek chciał sprzedać, ale pan Karol opiera się temu, za co jestem mu bardzo wdzięczną, bo tak się zżyłam z tym domem, że nie mogłabym bez przykrości pomyśleć, że to już nie nasze. Prawie wszystkie drzewa w ogrodzie, wszystkie żywopłoty sadziła albo matka pana Karola, albo ja. Więc niech pan pomyśli, jakby to było ciężko rozstawać się z tym na zawsze.
– No, przecież można gdzie indziej kupić ładniejszą posiadłość.
– Tak można, ale ona nie będzie Kurowem – odpowiedziała dotknięta, że nie rozumiał i nie odczuwał jej przywiązania do tego kawałka ziemi, na którym się wychowała.
Umilkli, bo kłótnia zawrzała znowu pomiędzy Zajączkowskim i księdzem, który zirytowany bił cybuchem w podłogę i zawołał:
– Dobrodzieju mój kochany, ja ci tylko powiem, że ty jesteś Zajączkowski, herbu barania skóra. Jasiek, ognia.
– A, Panie Jezu Chryste, co ten ksiądz wygaduje. Tomek, huncwocie jeden, a zakładaj konie – ryknął do kuchni, gdzie jego stangret jadł kolację i nie żegnając się wybiegł, ubrał się w ganku i poleciał, ale powrócił za chwilę, bo zapomniał czapki, której szukał po wszystkich pokojach, a znalazłszy ją, przybiegł do stołowego pokoju, huknął pięścią w stół i zawołał wściekle:
– Jegomość podziękuj Bogu, że cię ochrania sukienka kapłańska, bo inaczej ja bym jegomościa nauczył, co to jest mówić: Zajączkowski herbu barania skórka, ja bym nauczył – krzyczał, bijąc raz po raz w stół.
– Nie wylewaj waść herbaty, dobrodzieju mój kochany – rzekł spokojnie ksiądz Szymon.
– Usiądźcie no, o co tu się gniewać, no siadajcież sąsiedzie – zapraszał pan Adam.
– Nie usiądę! Noga moja tutaj więcej nie postoi, gdzie mnie obrażają.
– Nie wylewaj waść herbaty i jedź z Bogiem – szeptał ksiądz, unosząc swoją szklankę, która tańczyła po stole wstrząsanym uderzeniami pięści.
– Jezuita, jak Boga jedynego kocham! – wrzasnął Zajączkowski, huknął raz jeszcze w stół i poleciał.
Na podwórzu, a potem i na drodze jeszcze słychać było jego głos łączący się z turkotem bryczki, którą odjeżdżał.
– Rozgrzana pała, o! Słyszane to rzeczy, żeby się o byle słowo tak obrażać!
– A bo mu też ksiądz dojechałeś do żywego mięsa.
– To czemu gada głupstwa.
– Każdemu wolno mieć swoje zdania.
– Pod warunkiem, żeby było poparciem naszego – odezwał się ironicznie Karol.
– Dobrodzieju mój kochany, a to ten smyk naprawdę odjechał. Jasiek, kanalio daj no ogieńka – zawołał oburzony i poszedł do ganku wyglądać za Zajączkowskim. – No widzicie, co to za awanturnik. Nakrzyczał, nawymyślał mi i pojechała sobie bestia.
– Wróci, przecież to nie pierwszy i nie ostatni raz – odezwała się Anka.
– Hm, wróci? jużcić, że wróci, ale zawsze, co sobie o nas pomyśli pan Baum.
– Pomyśli, że panowie dobrze śpicie, dobrze się odżywiacie i dużo macie czasu, skoro go zużywacie na takie dziecinne kłótnie – szepnął ironicznie Karol.
Ksiądz popatrzył na niego groźnie, ale oczy mu się rychło rozjaśniły, wytrząsnął popiół z fajki, nabił w nią tytoniu i podstawiając do zapalenia Jaśkowi, szepnął:
– Drażnią cię kły, dobrodzieju mój kochany, to na pluchę…
Pożegnał się wkrótce i poszedł do domu.
Milczenie długie zapanowało.
Stary drzemał na swoim fotelu.
Anka ze służącą sprzątała ze stołu, a Karol zatopił się w głębokim fotelu i palił papierosa, spoglądając z ironią na Maksa, który biegał błyszczącymi oczami za każdym ruchem Anki.
Zaraz się też rozeszli spać.
Maks miał łóżko w saloniku od ogrodu.
Noc była cudowna, słowiki rozśpiewywały się coraz tęskniej, aż im zaczęły odpowiadać z nadrzecznych gąszczów kosy i polał się wtedy nieporównanie piękny deszcz dźwięków, który się rozlewał w tej cichej, czarownej nocy czerwcowej, pełnej ciepła bijącego z rozgrzanej ziemi, gwiazd na niebie i zapachu bzów, których były pełne klomby stojące przed oknami.
Maks nie mógł spać.
Otworzył okno i patrzył w okręcony mgłami świat.
Myślał o Ance, gdy naraz usłyszał przyciszony jej głos.
Wychylił
5