Ziemia obiecana, tom drugi. Władysław Stanisław Reymont

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ziemia obiecana, tom drugi - Władysław Stanisław Reymont страница 7

Ziemia obiecana, tom drugi - Władysław Stanisław Reymont

Скачать книгу

mu pan Adam, bo zaczął gwizdać przeciągle i natychmiast indory nastroszyły się i zaczęły gulgotać, gęsi krzyczały głośno, a kwoki ogarniały swoje małe, rozstawiając nogi i skrzydła i kwakały zestrachane jakby przed jastrzębiem, gołębie wzbiły się w górę i jak obłąkane uciekały do gołębnika, wpadały do stodół, a nawet kilka uciekło do ganku, a w całej gromadzie podniósł się taki krzyk, pisk, rwetes, tak wszystko uciekało, tratowało się, że pan Adam śmiał się na całe gardło.

      – A co, tom zrobił figla! – wołał.

      – Co to za gęsia idylla? Spać nie mogłem przez nią – zawołał Karol, wchodząc na ganek.

      – Wyśpisz się w Łodzi.

      – W Łodzi mam co innego do roboty – szepnął niecierpliwie, zimno przywitał Ankę i znudzonym wzrokiem przyglądał się niebieskim dymom, bijącym wielkimi słupami nad miasteczkiem.

      – Koniecznie musicie panowie jechać dzisiaj? – zapytała nieśmiało Anka.

      – Koniecznie i chociażby zaraz.

      – Więc jedźmy, jestem już gotowy – powiedział ostro Maks, zirytowany tym „koniecznie”.

      – Nie, nie. Pojedziecie panowie po południu, teraz ja nie pozwalam. Pójdziemy do kościoła na sumę, musimy odwiedzić księdza Szymona. Potem zjemy obiad, bo umyślnie prosiłam na niego pana Zajączkowskiego i księdza, a wreszcie musi się pan, panie Karolu, rozmówić z Karczmarkiem, ma być o trzeciej. A przed wieczorem odprowadzimy panów.

      – Dobrze, dobrze! – rzucił prędko Karol i poszedł do pokoju jadalnego, bo podano śniadanie, po czym, narzekając na gorąco, wyniósł się do ogrodu i siedział pod kwitnącymi jabłoniami, obsypywany co chwila śniegiem płatków padających za najmniejszym powiewem wiatru.

      Pszczoły brzęczały na jabłoniach jak w ulu, a po całym ogrodzie rozpływał się słodki, dyszący zapach bzów, jabłoni i głosy wilg śpiewających.

      Pan Adam poszedł się przespać, jak zwykle to robił po śniadaniu, bo wstawał o świtaniu; Anka ubierała się do kościoła, a Maks chodził zarośniętymi trawą alejkami, okrążał ze wszystkich stron Karola, czasem się zapuszczał na drugą stronę dworu od rzeki i powracał, a przechodząc obok niego nie mówił nic, unikał nawet jego wzroku i szedł w głąb ogrodu, bo mu się wydało, że tam mignęła jasna sukienka Anki, a przekonawszy się, że to różowieje jabłoń pokryta kwiatami, stanął przy parkanie i patrzył na szeroką roztocz zbóż zielonych, kołyszących się z jednostajnym szmerem, przez które ścieżyną biegnącą od dalekiej wsi, snuł się długi łańcuch czerwono ubranych kobiet i chłopów w białych kapotach, dążących do kościoła; patrzył, a nadsłuchiwał chciwie, czy się też nie odezwie gdzie głos Anki.

      Nie mógł zdać sobie sprawy, co się w nim działo.

      – Nie wyspałem się, czy co? – myślał, ściskając sobie głowę rozbolałą. – Do diabła ze wsią.

      Poczuł się tak raptownie zdenerwowanym, że poszedł do Karola.

      – Nie moglibyśmy wyjechać wcześniej?

      – I ty masz już dosyć?

      – Rzeczywiście, że wyleciałem ze wszystkich trybów, czuję się jak kalosz rozdeptany. W nocy spać nie mogłem, teraz nie wiem, co robić ze sobą.

      – Połóż się na trawie, oddychaj wonią kwiatów, nasłuchuj szmerów traw, rozkoszuj się śpiewem ptaków, pław się w słońcu, a w interwałach myśl o piwie, albo o czarnej Antce – drwił Karol.

      – Daję słowo, że nie wiem, co ze sobą robić. Dwadzieścia razy obejrzałem ogród; no i cóż? widzę, że piękny, że drzewa kwitną, że trawa zielona, ale co to dla mnie za „papier”. Byłem na łące – prześliczna. Byłem w stajni, byłem wszędzie, wszystko widziałem ale mam tego już dosyć. Panna Anka zachwalała mi las – zobaczyłem, że drzewa wielkie, że wilgoć i że nie ma na czym usiąść.

      – Czemuś nie powiedział, byłaby ci kazała tam zanieść kanapkę.

      – A przy tym jestem niespokojny o matkę i… – urwał i nie dokończył, tylko ze złością rozbijał nogą kretowisko świeżo wytoczone na trawniku.

      – Pociesz się, pojedziemy, muszę tylko tę całą przykrą pańszczyznę odbyć przecież przykładnie.

      – Pańszczyznę – zapytał zdziwiony Maks. – Narzeczona i ojciec – to pańszczyzna?

      – Nie miałem ich na myśli, a tylko tych bałwanów, którzy mają być na obiedzie i wizyty – zacierał gorąco niebacznie powiedziane słowo, ale Maks, jakby na przekór, zaczął go przekonywać, że Zajączkowski jest niesłychanie sympatyczny, ksiądz bardzo rozumny itd., ale Karol zdziwiony podniósł na niego oczy.

      – Cóż ty za koziołki wyprawiasz? Wczoraj zachwycałeś się wsią, dzisiaj ziewasz i chcesz uciekać do Łodzi; wczoraj tych dwóch nazywałeś ludźmi z operetki, dzisiaj zaś bronisz ich.

      – Bo mi się tak podoba! – zawołał rozczerwieniony Maks i ruszył w głąb ogrodu, ale zawrócił natychmiast pośpiesznie, bo Anka z ganku wołała:

      – Panowie, czas iść do kościoła.

      Zapomniał o zdenerwowaniu, o złości, o nudzie, tylko patrzył na Ankę, która stała na ganku i naciągała długie białe rękawiczki.

      Była dzisiaj prześliczną w jasnokremowej sukni, bardzo lekkiej, zarzuconej niesłychanie delikatnym deseniem bladofiołkowym, pasek i kołnierz miała tak samo bladofiołkowe, kapelusz wielki, płaski, ubrany niezapominajkami i gazą białą.

      Była tak prześliczna, takim dziwnym urokiem młodości, siły i szlachetności promieniały jej szare oczy, że Maks nie wiedział co mówić dalej. Szedł obok czas jakiś i uspokoiwszy się nieco, obrzucił wzrokiem fabrykanta jej suknię i szepnął bardzo poważnie:

      – To twoja „Brylantyna”, Karol! Doskonała w kolorze.

      – I świetnie się pierze – dodała Anka, rozśmieszona jego słowami.

      Poczuł się dotkniętym jej śmiechem, więc się odsunął nieco i patrzył na szeroką uliczkę miasteczka, przez którą szli do kościoła.

      Miasteczko było nędzną osadą, zamieszkałą przeważnie przez Żydów tkaczów, bo co okno prawie stał warsztat tkacki, a po sieniach długich, zabłoconych, czarnych, siedziały stare Żydówki i zwijały na kołowrotkach przędzę; suchy monotonny turkot warsztatów bił od każdego okna i drżał w cichym, przesłonecznionym powietrzu.

      Nędzne sklepiki miały drzwi poprzywierane, jakby broniły się od kłębów kurzawy.

      Na środku głównej ulicy czerniały wielkie kałuże nigdy nie wysychające błota, po których gromadami żerowały kaczki.

      Na wprost klasztoru, w rynku, który stanowiła piaszczysta wydma, obstawiona szczytami domów, wspartych na drewnianych kolumnach, było kilka domów świeżo spalonych, z których tylko wśród rumowisk i ścian porozdzieranych sterczały nagie kominy.

      Przez

Скачать книгу