Ziemia obiecana, tom drugi. Władysław Stanisław Reymont
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ziemia obiecana, tom drugi - Władysław Stanisław Reymont страница 8
Zostali na cmentarzu, bo z powodu natłoku nie było możebnym dostać się do wnętrza kościoła. Anka usiadła na schodach prowadzących do zakrystii i modliła się, Maks zaś i Karol poszli pod brzozy i przysiedli na jakiejś starej ozieleniałej płycie grobowej, których cały szereg tulił się pod murami.
Nabożeństwo było już rozpoczęte. Z wnętrza kościoła przez pootwierane drzwi brzmiały przytłumione dźwięki organów, a czasem wznosił się głos organisty, czasem chór głosów dźwięczał uroczyście, czasem słaby głos księdza przedarł się po tej ruchomej sali głów, jaka parła się od drzwi, biła o kraty prezbiterium i cofała się ze szmerem modłów, westchnień i kaszlań; a czasem przycichało wszystko i wtedy ostre i przenikliwe głosy dzwonków śpiewały spiżem i odpowiadało im wielkie, głębokie westchnienie, wyrwane ze wszystkich piersi, a wszyscy znajdujący się na cmentarzu przyklękali, bili się w piersi i powracali znów pod brzozy i w rumowiska murów, gdzie siedzieli.
– Nasze chustki! – szepnął Maks, wskazując na kilka kobiet, które jak maki jaskrzyły się na piasku i słońcu, siedząc z podwiniętymi nogami i przesuwając ziarna różańca.
– Już wypełzłe – odpowiedział z ironią nieco Karol.
– Te wypełzłe to pabianickie; mówię o tych amarantowych z zielonym deseniem, te nigdy nie wypełzną, można wygotować w słońcu i nigdy nie wygryzie.
– Wierzę, ale co mnie to obchodzi?
– Dzień dobry panom! – rozległ się przytłumiony głos z boku.
Stach Wilczek, z cylindrem w ręku, elegancki, pachnący, stał przy nich i wyciągnął rękę jak dobry znajomy.
– Co pan robi w Kurowie? – zapytał Maks.
– Przyjechałem na święta do rodziny. To mój rodzic w tej chwili dudli na organach – powiedział z pogardliwą pobłażliwością i bawił się przekręcaniem licznych pierścionków na palcach.
– Długo pan tu zabawi?
– W nocy wyjeżdżam, bo mój Żyd nie dał mi dłuższego urlopu.
– A gdzież pan teraz pracuje?
– W kantorze Grossglicka, ale to chwilowo tylko.
– Puścił pan węgiel?
– Nie. Mam kantor na Mikołajewskiej, bo Grossglick swój czarny interes sprzedał Kopelmanowi, a u tego parcha nie chciałem być. Czy panowie macie już dostawę węgli do swojej fabryki? – zapytał ciszej, pochylając się ku Karolowi.
– Jeszcze nie – odpowiedział Maks.
– Jakie pan daje warunki? – zapytał Karol chłodno.
Stach przysiadł na grobie obok niego i szybko zaczął pisać w notesie i obliczać, aż w końcu podsunął papier pod jego oczy.
– Za drogo! Brauman o siedem i pół kopiejki daje taniej na korcu.
– Złodziej i oszust! Da panu za to na wagonie dziesięć korcy11 mniej – zawołał cicho Stach.
– Pan myślisz, że się tego węgla nie będzie sprawdzać u mnie, czy co?
– Wyważy się nawet więcej, bo przecież Brauman nie na próżno zlewa węgiel wodą przed wysyłką.
– Być może, ale kto mi zaręczy, że pan tego samego nie będziesz robić?
– Dobrze, dam panu po cenie takiej, jaką Brauman deklarował. Nie zarobię prawie nic, ale idzie mi bardzo o tę dostawę. Mówiłem już o tym z panem Weltem, ale mi powiedział, że pan Borowiecki decyduje. Więc jakże? – zapytał uprzejmie, nie zważając na poprzednie słowa Karola i na jego chłodny, pogardliwy ton mowy.
– Przyjdź pan jutro do nas, to się rozmówimy.
– W jakiej mniej więcej ilości będziecie panowie potrzebowali węgla? – pytał Maksa.
Nie usłyszał odpowiedzi.
Umilkli wszyscy, bo przy odgłosie dzwonów bijących poważnie i śpiewów całego ludu, procesja wyszła z kościoła i niby długi wąż o czerwonej głowie baldachimu, pod którym szedł ksiądz, wysuwała się z wielkich drzwi i migotała łuską czerwonych, żółtych i białych ubiorów kobiet, popstrzonych czarnymi kapotami chłopów i złotymi płomykami świec zapalonych, pełzała pomiędzy szarymi murami kościoła a zielonym wałem brzezin i okręcała długim ciałem kościół.
Ogromny chór głosów bił w rozpalone powietrze i rwał się do białawego nieba, aż chmury gołębi zrywały się z wieżyc kościoła, ze zrujnowanych dachów klasztoru i kołowały wysoko.
Procesja wróciła do kościoła, głosy umilkły, tylko liście brzóz szemrały i chwiały się sennie w rozpalonym powietrzu, od zabudowań klasztornych dochodziły gęgania gęsi, a wnętrze kościoła rozbrzmiewało głosami śpiewów, dzwonków i organów.
Upał potęgował się coraz bardziej, słońce lało ogień na gontowe dachy miasteczka i jakby wypijało wszelką moc, taka cisza bezwładna leżała w rozdrganym powietrzu, nad obręczą pól zielonych, ogrodów stojących bez ruchu, łąk zielonych, jakby przysłoniętych opaloną mgłą, i nad lasami, co wstęgą ciemną opasywały miasteczko i żółciły się łysinami piasków i wydm górzystych.
– Nie słyszał pan, czy Neuman położył się? – zapytał Maks Stacha.
– Już.
– Zupełnie?
– Nie, boczkiem tylko, na jakie trzydzieści procent! Panowie tracą?
– Mamy na nim cośkolwiek – machnął niecierpliwie ręką.
– Może bym znalazł kogo, coby pańskie pretensje nabył, ma się rozumieć, jeśli tanio i z dobrym procentem dla mnie.
– Cóż u diabła, we wszystkim pan robi?
– I w niektórych innych rzeczach! – zawołał głośniej i ze śmiechem Wilczek.
– Pan dobrze zna Kurów? – zagadnął Maks, aby odwrócić rozmowę z interesów, bo Karol niechętnie spoglądał na Wilczka i milczał uparcie.
– Ja się tutaj urodziłem, tutaj pasałem ojcowskie gęsi i bydlątka, tutaj brałem po grzbiecie postronkiem, ksiądz Szymon mógłby o tym obszerniej pomówić. A, pan może nie wierzy, że ja pasałem bydło? – zapytał ironicznie, widząc zakłopotaną minę Maksa.
– Trudno mi w to uwierzyć, patrząc na pana.
– Ha, ha, ha! to mi pochlebia. Pasało się bydlątka, pasało! brało się postroneczkiem po plecach, kalikowało się ojcu na organach, czyściło się ojcom w klasztorze buty, zamiatało się nie tylko kościół! różnie bywało. Nie wstydzę się tego zupełnie, bo i co to pomoże, fakt pozostaje faktem, a zresztą, doświadczenie to kapitał umieszczony na procent składany.
Maks
11