Z opowiadań prawnika. Eliza Orzeszkowa
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Z opowiadań prawnika - Eliza Orzeszkowa страница 12
Słowa te sprowadziły na pulchną twarz kobiety tak silny rumieniec, że czoło jéj nawet i podbródek zaszły purpurą.
– W interesie Romana Kalińskiego? – wyjąkała, opierając się ręką o poręcz fotelu.
– Tak – odpowiedziałem ze spokojną stanowczością – w interesie syna państwa…
Kobieta podniosła żywo głowę i orzuciła mię piorunującém spojrzeniem.
– Roman Kaliński – rzekła drżącym od wzburzenia, głosem – nie jest, proszę pana, synem naszym. Mamy jednego tylko syna, którego pan oto widzisz przed sobą!
Spodziewałem się usłyszéć podobne słowa. Nie zmieszały więc mnie one i od spełnienia zamiaru mego nie odwiodły.
– W istocie – rzekłem – rozumiem dobrze, iż całe postępowania pana Romana, a szczególniéj ostatnie trudności, w jakie popadł, mogły wzbudzić w rodzicach jego bardzo żywe niezadowolenie, narazić go na gniew ich, a nawet na czas jakiś zobojętnić dla niego ich serca. Nie sądzę jednak, aby zobojętnienie to mogło być tak zupełne i trwałe, iżbyście państwo nie chcieli, o ile to jest w waszéj mocy, udzielić mu ratunku…
– Nikt nie może uratować człowieka, który sam siebie gubi – przerwała gospodyni domu, siadając i wskazując mi ręką miejsce na fotelu. Źrenice jéj biegały niespokojnie, a ręce drżały i miąć zaczęły w palcach brzeg przykrywającéj stół bardzo kosztownéj i silnie poplamionéj serwety.
– Myśmy pomagali mu długo, proszę pana – ciągnęła z coraz wzrastającém wzburzeniem – mąż mój kilka razy płacił za niego długi. Nie spodziewaliśmy się jednak nigdy, ażeby dojść mógł do podobnych ostateczności. Był to, proszę pana, dla nas cios straszny. Kaliński w turmie! rzecz niesłychana! – Dziwi mię nawet mocno, że ktokolwiek ujmować się za nim może. Wierzę bardzo, że gdyby mąż mój pojechał sam do N. i zażądał tego, uwolnili-by go natychmiast, ale mąż mój tego nie uczyni…
– Jeśli-by nawet chciał to uczynić – przerwałem – wcale-by tém panu Romanowi nie dopomógł. W dzisiejszych czasach więzień, jakiegokolwiek był-by pochodzenia, na niczyje proste żądanie uwolnionym być nie może.
Wyraz niedowierzania i lekkiéj obrazy osiadł na twarzy pani Elżbiety z Drewiczów Kalińskiéj.
– Już to, proszę pana – rzekła żywo – jeżeli syn obywatelski, a do tego i nie byle z jakiéj familii, siedzi w turmie, to tylko dlatego, że rodzice jego nie sprzeciwiają się temu i za syna go nie uznają. Zresztą – dodała ze wzruszeniem ramion – przypuszczam, że w teraźniejszym świecie żadna już wyższość ani godność szanowaną nie jest, ale pieniądze muszą miéć zawsze znaczenie. Gdybyśmy chcieli, proszę pana, mogli-byśmy jeszcze, dzięki Bogu, sypnąć pieniędzmi i wykupić z turmy Kalińskiego; ale ani myślimy rujnować się dla jednego z dzieci naszych, z krzywdą dla innych i lepszych…
Wyznaję, iż, pomimo bynajmniéj nie wesołego w téj chwili nastroju myśli mych i uczuć, z trudnością wstrzymać się mogłem od uśmiechu.
– Gdybyście państwo i mieli nawet ten zamiar – rzekłem – na nic-by się on panu Romanowi nieprzydał. Ludzi, posądzonych o przestępstwa kryminalne, wykupić dziś od sądu i kary niepodobna.
Do twarzy kobiety uderzyły znowu gwałtowne rumieńce.
– A więc, proszę pana – zawołała – jeżeli już tak nic wcale nie możemy, jeśli już tak niczém na świecie nie jesteśmy, jakże możemy temu nieszczęśliwemu przynieść tę pomoc, o jakiéj pan mówiłeś? Czy mamy na intencyą jego odbyć pieszo podróż do Ostréj Bramy? czy może na miejsce jego drugiego syna naszego wsadzić do turmy? Czy wleźć na wieżę i krzyczéć, że on niewinny? Bardzo to pięknie ze strony pana obrońcy, że pan obrońca nie chce gubić człowieka; ale my już zrezygnowali się i prosimy pana obrońcę, aby wraz z kolegami swymi uczynił z nim, co zechce.
Po sposobie, jakim wymawiała i w mowie swéj umieszczała wyrazy: pan obrońca, domyśliłem się, że wcale a wcale nie wié, z kim mówi, i że uważa mię przynajmniéj za jednego z sędziów, jeżeli jeszcze i nie za urzędnika z prokuratoryi. Nie sądziłem jednak, aby tłómaczenie czynności moich i stosunku mego względem więźnia było w téj chwili potrzebne i właściwe. Rzekłem więc krótko:
– Ja syna państwa sądzić nie będę. Zadaniem mojém jest przeciwnie: bronić go przed sądem z całéj siły i możności. I dlatego-to właśnie przyjechałem tutaj, aby, w imię ludzkości i miłosierdzia, w imię nigdy nierozrywających się zupełnie węzłów rodzinnych, prosić państwa o udzielenie mu pewnéj moralnéj czysto pomocy, która na los jego bardzo wielki wpływ wywrzéć może.
Na dźwięk wyrazów: ludzkość, miłosierdzie, i związki rodzinne, łzy poczęły napływać do pałających przed chwilą gniewem oczu pani Kalińskiéj.
– Pomocy! – zawołała płaczliwym już głosem – jakiéj-że to pomocy?
Opowiedziałem w krótkości o roli, jaką w historyi syna tego domu grała niejaka Dzięcierska, właścicielka handlu trunkami w poblizkiém miasteczku. Kiedym wspomniał o medalionie, pani Kalińska plasnęła rękoma i, zwrócona do syna, przerwała mi mowę wykrzyknikiem:
– Julku! Juleczku! wyobraź tylko sobie! ten nieszczęśliwy chłopiec sprzedał swój medalion, taki sam medalion, jaki ty nosisz zawsze przy zegarku! – Medaliony te, panie – dodała, zwracając się ku mnie – to bardzo droga pamiątka dla familii naszéj! przywiózł je z Paryża ojciec chrzestny synów moich, pan szambelan Dębicki. Szanowny obywatel, którego czciliśmy i kochali wszyscy… I ten szalony chłopiec sprzedał pamiątkę po panu Szambelanie…
– Nie pojmuję doprawdy, co w tém tak bardzo mamę zadziwia – sarknął pan Julian – szanowny mój braciszek wiele potrzebował pieniędzy. Sprzedał-by on nietylko medalion, ale rodzonego ojca, matkę, byle-by tylko ze swymi kompanionami wesoło życie prowadzić. Wszakże w przeddzień ostatniego już i najpiękniejszego jego postępku, będąc w miasteczku, widziałem się z nim… pokazywał mi swój medalion i mówił, że chowa go na jakąś tam podróż. Nazajutrz przecież sprzedał go, a w dodatku zabił kompaniona, aby go okraść…
– Julku! Juleczku! – płaczliwym głosem upominała syna pani Kalińska, aby miarkował się w zapale.
Co do mnie, jeśli-bym doświadczał jeszcze choć cienia wątpliwości o prawdzie opowiadań i zeznań Romana, został-by on usunięty słowami jego brata.
– Pan Roman – rzekłem z mocą – nie okradł człowieka, którego miał nieszczęście życia pozbawić; pieniądze, u niego znalezione, pochodziły właśnie ze sprzedaży tego medalionu, o którym państwo mówicie. Gdyby ojciec lub matka Romana Kalińskiego zechcieli namową, prośbą, lub jakimkolwiek sposobem wpłynąć na owę kobietę…
– Jakto! – z żywém poruszeniem zawołała pani Kalińska – czy możesz pan dobrodziéj przypuszczać naprawdę, że ja… ja… wdam się w jakikolwiek stosunek z taką… taką… kobietą…
– W istocie – rzekłem – sądziłem naprawdę, że pani uczynić to zechcesz, jeśli już nie przez litość nad synem, to przez miłość prawdy, która inaczéj