Z opowiadań prawnika. Eliza Orzeszkowa
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Z opowiadań prawnika - Eliza Orzeszkowa страница 3
– No, – rzekł po chwili młody więzień, – teraz na mnie koléj.
Przykląkł przed kotłem i, ujmując swą misę, dodał:
– Myśleliście może, iż nie byłem głodny i tak sobie, dla przyjemności, czekałem, aż przyjdziecie do porządku! Bądźcie pewni, że jeść mi się chce jeszcze lepiéj, niż wam, ale cierpiéć nie mogę wrzasków waszych i kłótni… Co za ochota sprowadzać sobie na kark panów strażników i dozorców? czy nie lepiéj samych siebie pilnować? prawda?
– Prawda! – odezwało się kilka głosów, a jeden z nich ciągnął daléj:
– Już-to nie dziwota, że ty, Kaliński, nie lubisz, kiedy ludzie kłócą się i biją… U rodziców twoich było, jak u Pana Boga za piecem, co?
Zjadliwe szyderstwo brzmiało w chrypliwym głosie, i malowało się w cynicznéj fizyognomii więźnia, który wymówił te wyrazy.
– To prawda! – pochwycił inny więzień, brodaty i barczysty, – paniczyk z niego!
– A jednak dostał się tu jakoś pomiędzy nas!
– I chlipie z nami czerwony krupnik!
– I pomaga nam zamiatać turmę!
– A mama i tata nie przychodzą z wizytą!
– Cha, cha, cha!
Słowom tym tłumnie towarzyszył chór grubych, urągających głosów.
Widziałem, jak po czole Kalińskiego przemknął ciemny, szybki rumieniec, oczy jego zagorzały, jak żużle, zwierzchnia warga drgnęła. Był to jednak błyskawiczny, przelotny moment, po którym na twarz jego wrócił uprzedni wyraz, łączący w sobie stanowczość i energią z łagodnością i żartobliwością. Położył łyżkę, którą wprzódy kilka razy podniósł do ust i, tocząc spojrzeniem dokoła, wstrząsał powoli głową.
– Oj ludzie, ludzie! – zawołał, – żebyście wiedzieli, jakie głupstwa i niegodziwości z gęby waszéj wychodzą, tobyście jéj nigdy nie otwierali. A naprzód o rodzicach moich wara wam plaskać językami! który z was piśnie raz jeszcze o ojcu moim albo o mojéj matce, temu tak przypomnę mores, że mu gwiazdy w oczach zaświecą!
Ci z więźniów, którzy odzywali się wprzódy, chmurnie spojrzeli po sobie, wzruszyli ramionami, chcieli widocznie odpowiedziéć śmiechem, który jednak nie wydobywał się na ich usta. Chlipali daléj strawę swą i milczeli. Kaliński poniósł téż parę razy łyżkę do ust, poczém bez żadnego już uniesienia, owszem, żartobliwym i swobodnym tonem, mówić zaczął:
– Co zaś do tego, że jestem paniczem, a pomimo to dostałem się pomiędzy was, święta to prawda. Niéma jednak tu wcale powodu do śmiechu, moi ludzie, ani téż do dokuczania bliźniemu. Świat, to huśtawka, na któréj człowiek kołysze się, i to podleci wysoko, to spadnie nizko. Taki, co sznury od huśtawki mocno w garści trzyma, nie uderzy się o kłodę i nie upadnie nosem w kałużę; ale puść tylko huśtawkę na wolę wiatrów, polecisz w dół, jak piłka, i stłuczesz się na taką miazgę, że cię i rodzona matka kiedyś nie pozna!
– Ot, już zaczął fiklizować! (filozofować) – zawołał, śmiejąc się, ponury i brodaty więzień.
– Cicho, Grzegorzu! – ozwała się za nim mała, szczupła, ze zwiędłém ciałem i cierpiącą twarzą, kobiecina, – niech mówi! niech mówi!
– Niech mówi! – powtórzył głos inny, – jak zacznie gadać, to mi się zawsze zdaje, że jestem jeszcze kamerdynerem u pana marszałka, i chodzę koło stołu z serwetą na ramieniu!
Kobiéta, która odzywała się wprzódy, chora widocznie i zgnębiona na ciele i duchu, nic nie wyrzekła więcéj, ale wlepiła w młodego więźnia wzrok uporczywy i mglący się wilgocią. Snadź, gdy patrzała na niego, i jéj także przypominała się chwila jakaś z minionéj, jaśniejszéj przeszłości.
– No, i cóż tam z tą huśtawką? – zagadnęło parę głosów, – mów daléj!
– Dyabelny musiał być wiatr, kiedy taki panicz, jak ty, spadł z téj huśtawki i wpadł tutaj!
Kaliński odstawił na stronę do połowy zaledwie wypróżnioną misę.
– Wiatr, – rzekł, – taki był, jak bywa zawsze na całym świecie, ale nie umiałem sznurów w garści trzymać. Zupełnie to tak było, moi ludzie, jak i z wami. Każdy z was był kiedyś w górze. Nie prawdaż!
– Prawda! prawda! – powtórzyło kilka głosów, pomiędzy któremi dosłyszéć można było parę ciężkich westchnień.
– Otóż widzicie! – ciągnął najmłodszy z więźniów. – Ty, naprzykład, Grzegorzu, byłeś kiedyś gajowym. Przypomnij sobie te czasy, w których ze strzelbą na ramieniu chodziłeś po lesie. Słońce świeciło, brzozy szumiały, ogniste wiewiórki skakały po gałęziach, a kiedy kukułka pierwszy raz zakukała, uderzyłeś się ręką po kieszeni, żeby miedziaki, które tam z rana włożyłeś, głośno zadzwoniły1. Porównaj-że dawniejszy twój gaj z tym dziedzińcem, dawniejsze twoje serce z teraźniejszém, a przekonasz się, że nie trzeba śmiać się z ludzi, którzy pospadali z huśtawek!
Były gajowy słuchał słów tych, do niego zwróconych, z razu niechętnie i ponuro, zdawało się, że przerwie mowę młodemu więźniowi, grubiańską jakąś odpowiedzią. Nie uczynił jednak tego; gniewny płomień, rozpalający zapadłe źrenice jego, gasł zwolna; wśród zgrubiałego, pociemniałego czoła, powstały głębokie zmarszczki. Pochylił głowę i milczał.
Kaliński nie patrzał już na niego. Siedział na ziemi, z rękoma skrzyżowanemi na kolanach, z głową zwróconą, ku innemu więźniowi.
– Albo i ty, Jerzy, – mówił, – czy źle ci było służyć za kamerdynera u pana marszałka? Nie było ci głodno ani chłodno, spałeś 12 godzin na dobę, jeździłeś za pańską karetą i o jutro nie dbałeś. Tęgi był z ciebie chłopak, widać to;
1