Brühl, tom pierwszy. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Brühl, tom pierwszy - Józef Ignacy Kraszewski страница 4
– Widzisz pan przed sobą dziwaka – dodał Zinzendorf – lecz czyż światowych dziwaków mało spotykasz i przebaczasz im, a niemiałbyś pobłażyć z gorącego ducha płynącemu zachwyceniu?
– Prawdziwie – szepnął Brühl – ja sam jestem pobożny, lecz…
– Lecz zapewne chowacie pobożność waszą na dnie serca, lękając się by ją ręka, słowo profanów nie tknęło? Ja ją wywieszam jako chorągiew, bom gotów bronić jéj życiem i krwią moją.
Bracie w Chrystusie – rzekł zbliżając się doń Zinzendorf – jeśli ci zaciężyło życie w ukropie i wirze tego dworu, bo inaczéj sobie nie tłumaczę wieczornéj waszéj przechadzki samotnéj, siądź tu spocząć z nami, razem się pomódlmy. Ja czuję w sobie pragnienie modlitwy, a we dwóch, we trzech spotęgowana bratersko, może doleciéć do tronu Tego, który dla nas robaków dał krew swoją.
Bracie!
Brühl jakby się zląkł, ażeby go nie zatrzymano, cofnął się nieco.
– Zwykłem się modlić sam – rzekł – a tam powołują mnie obowiązki, więc darujecie mi.
Wskazał ręką w stronę, od któréj gwar ich dochodził.
Zinzendorf stał.
– Żal mi was – zawołał – gdybyśmy tu pod tém drzewem zanucili pieśń wieczorną: Bóg nasza twierdza, Bóg nadzieja nasza…
– Naówczas – dorzucił paź – posłyszałby to w. łowczy, lub który z podkomorzych króla i nie zamknęliby nas do kordegardy, bo tu jéj niéma, aleby odprowadzili do Drezna pod Frauenkirche i osadzili na odwachu.
To mówiąc ruszył ramionami, skłonił się lekko i chciał iść, ale Zinzendorf zastąpił mu drogę.
– Czy istotnie wzbroniono się tu znajdować? – zapytał.
– Może to was podać w podejrzenie i na nieprzyjemności narazić. Życzę się oddalić. Za Hubertzburgiem jest wieś i gospoda, która da wygodniejszy nocleg, niż pień bukowy.
– Którędyż iść mamy, aby nie wnijść w drogę N. Panu? – zapytał Zinzendorf.
Brühl wskazał ręką i już odchodził.
– Wyminąć gościniec będzie dosyć trudno, panie hrabio; lecz jeśli wam służyć mogę wyprowadzając pod moją opieką na drogę: służę.
Zinzendorf i milczący jego towarzysz pobrali prędko węzełki swe i kije i pośpieszyli za Brühlem, który wcale się nie zdawał rad temu spotkaniu. Zinzendorf miał czas nieco ochłonąć z ekstazy, w jakiéj go Brühl niespodziewanie się zjawiając zastał. Widać w nim było człowieka wyższego towarzystwa i przyzwoitego w obejściu. Ostygłszy zupełnie, przeprosił nawet za to że się tak dziwacznie odezwał.
– Nie dziwuj się pan – rzekł zimno – nazywamy się wszyscy chrześcianami i synami Bożemi, a w istocie poganami jesteśmy mimo obietnic na chrzcie uczynionych. Obowiązkiem więc każdego nawracać i apostołować, ja sobie z tego czynię życia zadanie. Cóż po nauce w słowach, gdy jéj niéma w czynach? Katolicy, protestanci, reformowani, wszyscy, wszyscy żywotem poganami jesteśmy. Bogów nie czcimy, bo ołtarzów ich nié ma, ale im składamy ofiary.
Kilku księży sprzecza się i plwa na się o dogmata, a Zbawiciel na krzyżu krwią opływa, która w ziemię wsiąka nadaremnie, bo nią ludzie zbawionemi być nie chcą.
Westchnął.
W téj chwili gdy kończył uroczyste wyrazy, ukazał się obóz i buchnęła zeń wrzawa od kufli, które spełniano z hałasem. Zinzendorf z przerażeniem spojrzał.
– Nie sąż to bachanalia, tylko co nie słyszę Evoe! – zawołał – idźmy prędzéj, przybity się czuję do ziemi i upokorzony.
Brühl przodem idący nie odpowiedział nic. Tak wyminęli obóz, idąc bokiem wskazał im blizki gościniec, a sam jakby coprędzéj się chciał uwolnić od towarzystwa tego, skoczył żywo ku oświeconemu namiotowi.
Jeszcze w uszach brzmiały mu dziwaczne wyrazy Zinzendorfa, gdy widok osobliwszy oczom się jego w namiocie przedstawił. Wprawdzie w owych czasach i na tym dworze nie był on tak bezprzykładnym, aby miał zdumiewać, wszakże mało kto okazywał się publicznie w takim stanie, w jakim Brühl zastał pana radzcę wojennego Pauli.
Radzca leżał w środku namiotu na ziemi, ogromny gąsior próżny, rozbity obok niego, obie ręce rozkrzyżowane, twarz karmazynowa, suknie porozpinane, podarte, a wielki pies gończy, znać faworyt pański, siedząc nad nim lizał mu oblicze i skowyczał…
Stojący wkoło śmieli się do rozpuku.
Radzca wojenny Pauli, który obowiązany był zawsze znajdować się pod ręką króla dla mnogich korrespondencyj, które po trzeźwemu i po pijanemu nawet z kancelaryjną wprawą bardzo zręcznie redagował: nie poraz piérwszy tak nieszczęśliwie zwyciężonym został od gąsiorka. Trafiało mu się często w miękkiém łożu i pod ławą i przy ścianie spoczywać po libacyach, ale tak skandalicznie jak dziś na pośmiewisko być wydanym… przechodziło miarę.
Brühl zaledwie to spostrzegł, rzucił się ku nieszczęśliwemu i zajął się dźwignięciem go z ziemi. Drudzy opamiętawszy się dopomogli i z niemałym wysiłkiem udało się pana radzcę usunąć z przed oczów, składając go na posłanie z siana, które było przygotowane w kącie. W chwili gdy go we trzech ruszono z ziemi, obudził się Pauli, powlókł oczyma po bliższych twarzach i wybełkotał:
– Dziękuję ci, Brühl… ja wszystko wiem, rozumiem, pijany nie jestem… tak, mdłości. Ty jesteś wcale dobry chłopiec: dziękuję ci Brühl.
To mówiąc powieki przymknął, westchnął ciężko, mruknął:
– Ot to służba!! i usnął.
II
Na zamku królewskim paziowie przyboczni Augusta II-go mieli wyznaczone pokoje, w których, oczekując rozkazów, na służbie czuwali. Konie dla nich, na przypadek, gdyby który miał być wysłany, zawsze stały w pogotowiu. Mieniali się u drzwi i w przedpokojach, towarzyszyli N. Panu, a często, gdy się inni starsi pod ręką nie znaleźli, z rozmaitemi pismami i rozkazami wyprawiani bywali. Gorliwie bardzo utrapioną tę służbę pełnił młody Brühl, sprawiał ją z kolei za siebie, a nawet chętnie za drugich, tak, że król często go mając na oczach, przyzwyczajał się do twarzy i usługi.
– A ty tu znowu, Brühl? – zapytywał z uśmiéchem.
– Na rozkazy W. K. Mości.
– Nie przykrzy ci się?
– Najszczęśliwszy jestem, będąc dopuszczonym do oglądania oblicza pańskiego.
I kłaniał się młody chłopak, a K. J. Mość po ramieniu go klepał.
Nigdy odpowiedzi nie był dłużnym, nigdy nic dlań trudném ani niepodobném nie było; w skok biegł i sprawiał co kazano, niezwłocznie. Dnia tego przychodziły