Ostrożnie z ogniem. Józef Ignacy Kraszewski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ostrożnie z ogniem - Józef Ignacy Kraszewski страница 2

Ostrożnie z ogniem - Józef Ignacy Kraszewski

Скачать книгу

piękna, gdy czasem usta różowe smutnie się do wyrazu jej oczów nastroiły: naówczas świat cały u nóg jej mógł leżeć i wstaćby mu się niechciało i niepomyślałby wstawać. —

      Czoło blondynki godne było jej oczu; a włos jasny opromieniał je, jak aniołów skronie rozjaśnia złocisty nimbus. Było to białe pole, po którem płynące zdawało ci się widzieć myśli jasne, myśli szare, złociste, skrzydlate; – każda z nich przesuwała się po niem wyraźnie, przepływała przez oczy czarodziejskie i – nikła. – Któż wie gdzie nikną myśli, dokąd idą? Towarzyszka pięknej Julii niemniej zastanawiała wdziękiem smutniejszym daleko, na którym piętno wyraźne złożyło uczucie, niemajace w języku naszym nazwania, bośmy go w sercach niemieli, niemamy – rezygnacja. – Czarne oczy długą rzęsą przyćmione, w łzie niewysychającej pływające, lśniły się cichym tłumionym smutkiem, którego perjod gorączkowy, chwila gwałtowna już przeszła. Pozostała – rezygnacja w cierpieniu. – Usta czarnookiej śmiały się, ale smutnym, zawodu i boleści chrześcijańskiej uśmiechem, cała twarz mówiła o tajemniczej przeszłości jakiejś bohatersko przeniesionej, która jak widmo już tylko przesuwała się przed jej oczyma.

      A jednak mimo surowego wyrazu twarzy, czarnooka mało co była starsza od towarzyszki; – widocznie cierpienie jej dojrzałość przyspieszyło, i każdy rok dwa lata zapisał na chmurnem jej czole.

      Czarnooka nie miała tej świeżości wiosennej, tej białości idealnej, która tak zdobiła blondynkę; blada, ciemnej płci, pomimo piękności rysów potrzebowała być bliżej poznaną, żeby się podobała, żeby pociągnęła. Nie jednemu zdała się nawet brzydką. Wzrok jej nigdy się nie podnosił śmiało, po młodemu z zapytaniem, z wyzwaniem, z ciekawością; jakby niechciała w świat patrzeć lub nie była go ciekawa, spuszczała oczy, przelotnie rzucała powłóczystym wzrokiem, gdy na nią nikt nie patrzał.

      W uścisku serdecznym, długim, niewiem co myślały obie – może o innym pocałunku! o przyszłości, o sobie – może? któż wie co myślą dziewczęta, gdy się całują, kto wie czy myślą nawet? Spuściły głowy, oparły je i oplotłszy się rękami dumały. Marja czarnooka patrzała na ziemię. Julja blondynka puściła wzrok po za drzewa w jasne promienia słoneczne, od których nie zmrużyła powiek. – I chwila dość długa upłynęła tak niepostrzeżona, nieuczuła, zdało się im, że mgnieniem oka przeleciała.

      W tem po za niemi tentent i szelest nagle dały się słyszeć, ziemia zadrżała, gałęzie chrzęstać poczęły, liście spadać strzęśnione; a dziewczęta przestraszone niewymownie, niemając siły zerwać się na nogi przed grożącem jak im się zdawało niebezpieczeństwem, obróciły tylko główki w stronę z kąd je łoskot dochodził. —

      Z zielonej dąbrowy pędził jeździec na pięknym siwym koniu, ze strzelbą na plecach; walczył on z ognistym i prześlicznych kształtów wierzchowcem, który go prawie unosił. – Z rozdartem nozdrzem, z rozczochraną grzywą, podrzuconym ogonem, spotniały, z żyłami wzdętemi, które siecią dziwaczną na cienkiej rysowały się skórze, siwek unosił a raczej unieść chciał pana. Ale nie było to łatwo. Na grzbiecie jego, jak wrosły siedział młody, przystojny, barczysty i silny jak się zdawało mężczyzna. Ubior jego bardzo był prosty, bo składał się z sukmanki siwej, zielono okładanej, na której strzelba i róg myśliwski na zielonych krzyżowały się paskach. Na czole czapeczka lekka krojem pospolitym ledwie pokrywała część głowy, noszącej wyraz męzki i szlachetny. Ciemne włosy krótko ucięte, ciemne oczy, nos orli z ruchawemi jak u szpaka nozdrzami, które w tej chwili walka rumieniła, usta rumiane i kształtne, składały całość więcej charakterem niż rysami odznaczającą się. Spokojna odwaga, męztwo pewne siebie, a przytem łagodność towarzysząca zawsze prawdziwej sile, odbijały się na pięknej jego twarzy. Nie bił i nie znęcał się nad koniem jak innyby pewnie uczynił, ale go wstrzymywał, łagodził i pokonywał zręcznie.

      Prawie najechawszy na siedzące dotąd pod dębami dziewczęta, gdy te krzyknęły z bojaźni, a koń nagle w bok się odsądził gwałtownie; myśliwiec potrafił utrzymać się na nim i korzystając ze znużenia jego, osadził prawie na miejscu.

      Naówczas spojrzał dopiero na dwie piękne nieznajome, i widać było jak się zdziwił, postrzegłszy je niespodzianie.

      – Przepraszam! zawołał zdejmując czapeczkę – przestraszyłem panie!

      – O nie! odpowiedziała Julja – to nie, ale pan się sam rozbić mogłeś, lecąc tak przez las.

      Nieznajomy się uśmiechnął —

      – Pozwoliłem, rzekł głaszcząc siwego – pozwoliłem memu koniowi myślić, że mnie uniesie. Jeszcze raz darować mi proszę. To najgorzej, żem się w cudzy las zapędził i muszę jak złodziej uciekać.

      To mówiąc skierował siwego ku drodze, skłonił się patrzącym nań dziewczętom, przesadził rów, i puściwszy koniowi cugle, jak strzała uniósł się w stronę przeciwną dworowi. A uciekając obejrzał się raz jeszcze. —

      Marja i Julja patrzały nań długo, długo; pierwsza dumała smutnie, druga marzyła coś z bijącem sercem.

      – A! a! opowiem babuni, gdy wrócimy, zawołała Julja z pospiechem – miałyśmy przecie awanturę, coś nakształt pierwszego rozdziału starego, bardzo starego romansu. A wiesz Maryniu, że mi się to bardzo podoba! Nagle z drzew wypada nieznajomy, na siwym koniu; piękny, młody, silny zjawia się, przemówił i znika. Niewiemy kto jest, zkąd? prześlicznie! I jak w porę przybył; właśnie gdyśmy mówiły o miłości, o kochanku – nie jestże to oznajmienie? nie jestli to jakby coś przez los obrachowanego? Mówiąc to Julja się uśmiechała; ale łatwo poznać było, że choć żartem niby zwierzała się myśli, myśl ta już nad nią panowała.

      – Julciu droga, już ci się główka zapala!

      – Gdzież tam! ale sama wyznaj! nie prześlicznyż to mojego romansu początek. Młodzieniec nawet bardzo się zbliża do mojego ideału, pełen wyrazu siły, męztwa i szlachetności.

      – Jużeś go tak dobrze oceniła?

      – O! na to dosyć jednego wejrzenia —

      – Czemuż ja widziałem w nim tylko zbłąkanego sąsiada, który trochę się chciał przed panienkami z Dąbrowy swoim koniem pochwalić!

      – Niegodziwa jesteś! Naprzod koń go doprawdy unosił; powtóre znamy wszystkich naszych sąsiadów. —

      – Wiec to rycerz nieznajomy z nieba dla ciebie spadły?

      – Już nic niepowiem! szydzisz ze mnie! Ale wyobrażam sobie podziwienie dobrej babuni, gdy jej naszą awanturę opowiem.

      – I jak nas tylko co nie roztratował.

      – Koń był daleko —

      – Dla czegożeś krzyknęła?

      – Alboż ja wiem!

      Tak rozmawiając, szły wysadzaną topolami drogą, ku dworowi, który już bielał na wzgórzu w kłąbie zielonych olch i wysokich starych dębów.

      Julja gwarzyła i szczebiotała wesoło. Marja milczała, uśmiechała się lub odpowiadała jej krótko. – A blondynce tak było pilno pochwalić się awanturą na przechadzce, że im bliżej starego dworu, tym szybciej spieszyła i biegiem już prawie wpadła na dziedziniec otaczający obszerny dom cały

Скачать книгу