Ostrożnie z ogniem. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ostrożnie z ogniem - Józef Ignacy Kraszewski страница 4
– Tyś się bardzo przelękła —?
– Troszeczkę. Marja podobno więcej odemnie.
– Ja!
– Ale nie zapieraj się! Mnie to przynajmniej zabawiło, rozweseliło zaraz, a ty dotąd tak jesteś chmurna.
– Kiedyż ja jestem inaczej? spytała po cichu towarzyszka.
– Teraz kochana babciu, paplała Julka całując ją w ręce – ten nieznajomy ze swoim koniem zajechał mi w głowę tak, że muszę się dowiedzieć kto ón jest, co za jeden?
– Julku! co pleciesz!
– O! jak babunię kocham, że nie plotę, zaraz zrobię śledztwo, przegląd jak najściślejszy sąsiadów i muszę odkryć kto to taki. Mam do niego i trochę pretensji. —
– Za przestrach?
– Ale nie. Mógł przecież widząc dwie młode i ładne panienki, bo juściż obie w swoim rodzaju jesteśmy bardzo ładne, mógł zsiąść z konia, zarekomendować się i dłuższą poprowadzić rozmowę – nieprawdaż babuniu?
– Nie, moje dziecko. Właśnie najrozumniej zrobił, i za to go bardzo szanuję, że pokłoniwszy się, jak należało, przeprosiwszy, pojechał sobie dalej. —
– Ale to obraza mojego majestatu, przerwała wnuczka. Jakże! podobno się nawet nie obejrzał.
– O! już szukasz nadaremnej przyczepki, byłam świadkiem, że się oglądał, przerwała Marja.
– I ty przeciwko mnie! Babuniu! każ jej klęczeć, buntuje się przeciw swojej najlepszej przyjaciółce.
Jeszcze chwilkę w ten sposób ciągnęła się rozmowa, gdy wniesiono kawę dla staruszki. Właśnie Julka najpocieszniej dopominała się o wywiedzenie o swoim nieznajomym, gdy Wojciech stary sługa pani starościnej wniósł na tacy imbryczek, filiżankę i dwie grzaneczki.
Nieobejdziemy się bez bliskiego zapoznania z panem Wojciechem: był to dawny pacholik starosty, potem pokojowiec, aż nareszcie kamerdyner starościnej od śmierci jej męża. Siwy i stary, ale rzeźwy i prosto się jeszcze trzymający, z wesołą twarzą, dobroduszności pełną, wszedł pan Wojciech do pokoju. Ubrany był w szpencer szaraczkowy, z którego jednej kieszeni ogromna wyglądała tabakierka, w jednem uchu kołysał się ogromny złoty kólczyk złoty; chustka czarna z wielkiemi końcami, na wysokiej duszy obwinięta, podtrzymywała głową jego już może mającą ochotę trochę się na karku pochylić. – Wygolony świeżo, choć włos byłby mu może pokrył gęste zmarszczki wcale niepożądane, na ustach miał uśmiech prawie młody.
Uśmiech ten i żywo biegające oczki, a razem dewizki od zegarka, misternie zawiązana chustka i kólczyk, zdradzały słabość nieszczęsną, która życie pana Wojciecha zatruła. – Kochał się! – kochał do siedmdziesięciu lat bez ustanku i dotąd ożenić się nie mógł – a że tego pragnął!! i jak pragnął – wiedzą co go znali. – Miłość była życia jego żywiołem, jasnem słońcem dnia, który niestety skłaniał się już bardzo ku zachodowi.
Nie było w garderobie pani starościnej pietnastoletniego dziecięcia, do któregoby niewzdychał pan Wojciech, któregoby wzajemności nadzieją niemiał prawa cieszyć się choć godzinę. Służył tez swym ulubionym z poświęceniem godnym lepszej nagrody – wszystko co miał było dla nich, karmił je, woził, sprawiał wieczorki, kupował prezenta, a nigdy potem zdradzony, nie pożałował nawet swych ofiar – kontentował się przekleństwy na płeć niestałą i zdradliwą. Naówczas to sypał z za rękawa w kredensie anegdotki o niegodziwości kobiet i przewrotności ich charakteru świadczące, klnąc się, że nigdy póki życia, więcéj na żadną nie spojrzy. Przecież nazajutrz kochał się znowu. Był to już nałóg taki, a w siedmdziesięciu leciech któż się wykuruje z zastarzałego nałogu? – Zresztą był to najpoczciwszy, najlepszy człowiek, wszyscyśmy słabi, przebaczmy mu.
Gdy Wojciech z kawą starościnej wszedł do pokoju na palcach, uśmiechając się i wdzięcząc, a głowę bardzo prosto usiłując utrzymać, Julka porwała się żywo i chwytając go za rękę spytała.
– Wojciechu! znasz wszystkich w sąsiedztwie.
– Jakże pani? a kogożbym nieznał, toż to już – (zadławił się liczbą, nie widząc potrzeby wdawać się w kompromitujący rachunek) – już – dawno dosyć tu mieszkamy.
Staruszka bojąc się żywości wnuczki, dała jej znak i sama poczęła wypytywać starego Wojciecha.
– Bo to mój kochany Wojtku – ktoś Julcię w lesie przestraszył!
– Jakto JW. pani? w lesie?
– Na siwym koniu, jakiś młody człowiek, tylko co ich nie roztratował.
– Na siwym koniu! młody człowiek! rzekł nakrywając serwetę Wojciech mocno zadumany. – Młody człowiek na siwym koniu! Zaś! któżby to był? Pan Ciemięga.
– Ależ go znamy i nie młody. —
– Jużciż niema czterdziestu.
– Julka śmiać się zaczęła. – Ale to bardzo młody człowiek.
– A! bardzo młody człowiek! to może pan Tadeusz.
– Zmiłuj się!
– Ten nie ma jak trzydzieści kilka.
– Ależ my tych panów znamy, to ktoś całkiem nieznajomy. —
– Któżby to mógł być całkiem nieznajomy! A jakże proszę panienki wyglądał?
– Przystojny, słuszny, ciemnego włosa, koń pod nim siwy, na nim sukmanka, róg i strzelba.
– Koń siwy! nawet wierzchowca siwego nieznam w sąsiedztwie. Tylko u xiędza proboszcza w dyszlu chodzi hreczką zasiana kobyła.
– Julja pękała od śmiechu. – Ale mój Wojciechu to koń prześliczny! mówię ci prześliczny i nosił go.
– Piękny kiedy nosił! no! no! Dalipan trudno zgadnąć, ktoby to mógł być taki. I jakby dla podsycenia myśli opieszałej, Wojciech zażył tabaki sowicie, cofając się do drzwi.
– Przecież, mówił dalej powoli, znamy całe sąsiedztwo.
– Właśnie to i mnie dziwi, przerwała Julka, ale poszukaj no tylko po głowie, może i nie wszystkich znamy.
Wojciech się uśmiechnął. – Jużciż rzekł – znamy co jest lepszego, a tej tam drobnej szlachty i szlachetków, ktoby ich liczył!
– Kochany Wojciechu, ludzieć to jak my! pracowici, poczciwi – czemuż ich już za nic rachujesz.
– No, ale bo widzi panna, rzekł stary poprawiając się – żaden z tej szlachty nie może mieć pięknego siwosza wierzchowca, więc —
– A nikt że nam nowy nie przybył w sąsiedztwo, żaden młody człowiek, coby gdzie był w podróży