Dr. Murek zredukowany. Tadeusz Dołęga-mostowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dr. Murek zredukowany - Tadeusz Dołęga-mostowicz страница 10
– Nie sądzę… To jest wiem napewno, że dotychczas w żadnej kobiecie nie wzbudziłem jakiegokolwiek poważniejszego uczucia.
Nie mijało się to z prawdą. Przygodne i krótkotrwałe związki w jego życiu obywały się bez głębszych uczuć. Jedna tylko Zunia Bolczówna, u której rodziców mieszkał w Stanisławowie, gdy pracował w Kasie Chorych, twierdziła, że go kocha. Okazało się jednak, że jednocześnie polowała na małżeństwo z porucznikiem Dołkiem, za którego też wkońcu wyszła.
– A pan, panie Franku, też nigdy nie kochał? – zapytała Nira.
– Owszem. Nawet uważałem to za mój obowiązek…
– Co? Kochanie się? – zdziwiła się.
– Nie. Powiedzenie o tem pani. Kochałem się będąc studentem. W pewnej dentystce…
– W dentystce? – Nira z trudem powstrzymywała się od parsknięcia śmiechem.
– Tak, ale to była miłość bardzo naiwna, młodzieńcza i zresztą niefortunnie ulokowana. W każdym razie miłość zupełnie inna od tej, którą kocham panią.
Nira swobodnie wzięła go pod rękę i pochylając się szepnęła:
– Ta też jest źle ulokowana.
– Nie powiedziałaby pani słowa „też”, gdyby… Tamta kobieta niegodna była nawet spojrzeć na panią. Była uosobieniem fałszu i brudu.
– O?… Uwodziła swoich pacjentów?
Murek nie odpowiedział, więc westchnęła i dodała:
– W każdym razie cieszę się, że dopuszcza pan możliwość istnienia kilku rodzajów miłości. Niech pan patrzy co za tłok!
Rzeczywiście w parku pełno było ludzi. Koncertowa koncha rozbrzmiewała dźwiękiem walca z płyty gramofonowej, spotężniałym dzięki wielkim megafonom. Na lodzie kręciło się kilkadziesiąt osób. Murek przypiął łyżwy narzeczonej i sobie. Ślizgał się dobrze, a chociaż zamało tu było miejsca do popisu jazdą figurową, Nira odrazu oceniła jego umiejętność.
Była wyjątkowo wesoła, rozbawiona, wyglądała ślicznie. Aż oczy rwała. Wszyscy znajomi i nieznajomi mężczyźni przyglądali się jej z nieukrywanym zachwytem. Co zaś najbardziej brało Murka i napełniało go dumą, to owa obojętność, z jaką Nira odnosiła się do całego otoczenia. Zdawała się nie spostrzegać strzelistych spojrzeń, zajęta wyłącznie sobą i towarzyszem.
– Co to jednak znaczy wychowanie, – myślał Murek – takt, umiejętność zachowania swobody przy jednoczesnem zignorowaniu zachwytów. To jest klasa panien z dobrego domu.
Przed dziewiątą odwiózł Nirę do domu. Na pożegnanie dowiedział się rzeczy przykrej.
– Jutro niech pan nie dzwoni – powiedziała – o jedenastej rano wyjeżdżam z mamą do Warszawy. Jeżeli pan chce, może pan przyjść na dworzec.
– Do Warszawy? – zmartwił się.
– Nie na długo. Dwa, trzy dni. Po sprawunki.
Nie było w tem nic nadzwyczajnego. Horzeńscy często bywali w Warszawie. Zwłaszcza panie. Jednak tym razem niepokój ogarnął Murka. Przekonywał siebie, że nie ma to sensu, że niepokój wynikł z ogólnego zdenerwowania, jednak nazajutrz przyszedł na dworzec ponury. Ulokował panie w przedziale i długo spoglądał za znikającym pociągiem.
Wróciwszy do magistratu, znalazł na biurku bilet wizytowy Niewiarowicza. Bilet miał zagięty rożek. Panna Celina objaśniła, że prezydent wstąpił tu przed kwadransem, bardzo się zirytował i zostawił kartkę.
– Co mówił?
– Ja nie słuchałam – zaczerwieniła się panna Celina… – Coś tam, że… „znowu go niema”…
Murek natychmiast poszedł do Niewiarowicza, lecz sekretarz oświadczył mu, że prezydent nikogo nie przyjmuje. Uśmiechnął się przytem dwuznacznie.
Po godzinach urzędowych dr. Murek w fatalnym nastroju wrócił do domu bez obiadu. Drzwi otworzyła służąca Karolka. Wystrojona było w odświętną sukienkę i wiało od niej mocnym zapachem perfum. Od kilku tygodni, odkąd tu służyła, nie widział jej w takiej gali, ani w takiem usposobieniu. Przewracała oczami, krygowała się, a nawet wyglądała ładniej niż zwykłe. Tajemnica tej metamorfozy szybko wyszła najaw. Okazało się, że pani Rzepecka wyjechała na cały tydzień do siostry w lubelskie.
– A Karolka co? Zamąż wychodzi, że taka strojna?
Wyszczerzyła w uśmiechu mocne, szerokie zęby:
– Eee… zamąż… ktoby tam zaraz żenić się chciał.
Zdjął palto i jakoś mu się weselej zrobiło.
– A Karolka chciałaby? – spojrzał na nią życzliwie.
Nie mogła jeszcze mieć trzydziestki, chociaż nacodzień, w brudnej potarganej spódnicy i w wypłowiałym swetrze, wyglądała prawie staro.
– Ci… pewno – poruszyła szerokiemi biodrami – bez chłopa cni się.
Uznał, że dość poufałości, chrząknął i skierował się do siebie. Karolcia ociągając się, ustąpiła mu z drogi i powiedziała za nim:
– A panu doktorowi to już dziś zimno nie będzie. Nabuzowałam w piecu, że aż trzeszczy.
– Dziękuję Karolce.
– Proszę bardzo. Ja dla pana zawszeby, tylko ta stara choroba skąpa, pies na każdą szczapę.
W obu pokojach Murka rzeczywiście było aż duszno. Chciał otworzyć któreś okno, lecz wszystkie były opatrzone na zimę i poobklejane papierem. Zdjął marynarkę i wyciągnął się na kanapie. Starał się zacząć myśleć spokojnie i systematycznie o swojej sytuacji, lecz z salonu rozległy się gwizdy, piski, a wreszcie jakaś melodja. Karolka nastawiała radjo. Używała swobody. Już zamierzał wstać i zburczeć ją za to, gdy zjawiła się sama:
– Czy panu nie przeszkadza, że ja gram na radju?
– Nie, ale żeby Karolka nie zepsuła. Lepiej nie ruszać.
– A co tam zepsuć? – wzruszyła ramionami – stara wszystko powyłączała i myślała, że ja nie potrafię puścić. Ale jak pan nie chce, to mogę nie grać.
– Lepiej nie – powiedział pedagogicznie.
Karolka stała w dalszym ciągu przy drzwiach, a po chwili odezwała się:
– Chciałabym coś zapytać, tylko nie śmiem…
– No co?
– A dlaczego pan doktór nie leczy ludzi tak, jak wszyscy doktorzy?
Ubawiło go