Dr. Murek zredukowany. Tadeusz Dołęga-mostowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dr. Murek zredukowany - Tadeusz Dołęga-mostowicz страница 19
Na Murku zrobiło to wszystko razem makabryczne wrażenie. Wracając do domu, obiecał sobie dwie rzeczy: jak najprędzej wyrwać Nirę z tego domu i rozstać się z Karolką. Już wówczas, gdy Nira płakała, przeklinał w duchu swoją słabość, to, że uległ pokusie i że plamił swoją miłość brudnym i niegodnym uczciwego człowieka stosunkiem fizycznym.
Nazajutrz, gdy przyszła Karolka, usiłował wytłumaczyć jej stan swego sumienia. Zrozumiała tylko, że ją odpędza, a chociaż nie przejęła się tem zbytnio, chlipała prawie pół godziny, dając Murkowi do zrozumienia, że gdyby mu się coś odmieniło, zawsze gotowa jest do powrotu.
Jeden po drugim mijały dni, dręczące bezczynnością. Prawie codzień widywał się z narzeczoną, a pewien swego rychłego powrotu do magistratu, chodził po mieście ostentacyjnie uśmiechnięty i z podniesioną głową, zwłaszcza towarzysząc pannie Horzeńskiej. Może dlatego, a może przez zwykłą ciekawość, zatrzymywali go teraz częściej znajomi, wypytując o zamiary na przyszłość, a mimochodem starając się dowiedzieć coś bliższego o awanturze u Horzeńskich, o której opowiadano niestworzone rzeczy. Służba musiała roznosić plotki, a te wykoszlawiały i bez tego przykrą prawdę do rozmiarów niemal zbrodni. Życie jednak potoczyło się wkrótce dawnym trybem i już nie mogło być mowy o zamordowaniu w willi na Wielkiej owej rudej panienki, gdyż kilka osób widziało ją na własne oczy w separatce w restauracji Wiecheckiego i to z Horzeńskim.
Tymczasem minął zapowiedziany przez wojewodę termin i Murek zaczął nachodzić sekretarza Landę, by dowiedzieć się o losie swojej sprawy. Ten jednak nie chciał, czy nie umiał nic powiedzieć i skończyło się na tem, że trzeba było znowu udać się do samego wojewody.
Na piątkowem zbiorowem przyjęciu, na które Murek przyszedł pełen najlepszych nadziei, wojewoda na szczęście był w doskonałem usposobieniu. Dobrodusznie przemówił za zgodą między obywatelami różnych wyznań, wskazał na nieistotność rozbieżności rasowych i klasowych, które już z odległości księżyca muszą być niedostrzegalne, a co dopiero z takiego naprzykład gwiazdozbioru Wielkiej, czy nawet – przypuśćmy – Małej Niedźwiedzicy. Po kilku hipotezach astronomicznych i muśnięciu sprawy przyszłych stosunków międzyplanetarnych, przeszedł odrazu do wysłuchiwania petentów i łaskawie większość spraw zadecydował przychylnie, gdy jednak uśmiechnięty zwrócił się do Murka, wyraźnie spoważniał:
– A, pan doktór Murek. O cóż panu chodzi?…
Nim jednak Murek zdążył coś powiedzieć, wojewoda zmarszczył brwi i zawołał:
– Przypominam. Tak, tak. Otóż panie doktorze, zbadałem pańską skargę. Zbadałem, i przykro mi bardzo, że wprowadził mnie pan w błąd.
– Ja, panie wojewodo… – zaczął Murek.
– Pan – ostro przerwał wojewoda. – Co pan doktór sobie wyobraża, ja nie wiem. Zaprząta pan swoją osobą województwo i ministerstwo, jakby wszystkie najwyższe instancje administracyjne nie miały nic innego do roboty, jak zajmować się pańską przeszłością polityczną.
– Ależ, panie wojewodo, ja nie mam żadnej przeszłości politycznej! – prawie krzyknął w rozpaczy Murek.
Wojewoda skrzywił się:
– Ma pan, czy nie, to jest obojętne. Gdyby pan miał antypaństwowe grzechy na sumieniu, zostałby pan oddany sądom. A skoro ich pan nie ma, lub obciążają pana rzeczy niekaralne, nikt pana z tego powodu usunąć z posady nie miał prawa. Zrozumiano?… W państwie jest prawo. Pan wie, co to jest prawo?… Praworządność! Każdy obywatel temu prawu podlega. Ono wskazuje mu jego obowiązki i jego uprawnienia. Może pan znajduje, że to nie jest słuszne, ale ja jestem przeciwnego zdania, panie doktorze Murek. I skąd do licha, ubrdał pan sobie, że zwolniono pana z powodów politycznych?… Czy to nie manja wielkości! Do stu djabłów! Ministerstwo nic o tem nie wie. Zarząd miasta wyraźnie i w urzędowem piśmie stwierdza, że zwolniono pana wskutek zwyczajnej redukcji. Pan prezydent Niewiarowicz osobiście to potwierdza. A pan, pan ma widocznie jakieś niezdrowe ambicje, jakieś chorobliwe przywidzenia. Czy panu się zdaje, że ja, jako wojewoda, nie mam nic lepszego do roboty, niż zajmowanie się pańskiemi fantazjami?.. Niech się pan opamięta, panie doktorze Murek!…
Wojewoda skończył, zmrużył nerwowo powieki i odwrócił się do następnego interesanta.
Schodząc po szerokich schodach, Murek napróżno usiłował zebrać myśli. Jedno wiedział: – Przegrana. Spadło to nań, jak obuch, i przyćmiło zdolność zdawania sobie sprawy z przyczyn i szczegółów poniesionej klęski. Do późnego wieczora leżał na łóżku, przykrywszy się wraz z głową paltem.
Obmierzło mu nagle wszystko. Ogarnęła go taka apatja, że gdyby bodaj pożar wybuchł w domu, nie miałby ochoty ruszyć się z miejsca. Stopniowo, zwolna krystalizowała się świadomość krzywdy, krzywdy, wobec której był bezsilny. Krótko jednak poddawał się rozrzewnieniu nad własną bezsilnością. Pięści same zaczęły się zaciskać, a krew napływała do mózgu. Wiedział dobrze, co mu nakazywała zrobić jego natura. Przed oczyma, jak żywy stanął obraz lat dziecinnych. Na rynku w miasteczku tłum ludzi, a w środku Mikoła Bacel, gospodarz z Ławrynówki, kum ojca, bosy, w parcianych portkach, z dyszlem w obu rękach, a na dyszlu krew, a na ziemi, w kałuży brodaty Judka, co po wsiach jeździł za bydłem, i ziandar z błyszczącemi guzikami. A Mikoła krzyczał:
– Moja krzywda, wasza śmierć!
A wszyscy naokoło milczeli, albo jeszcze przytakiwali, bo stronę Mikoły trzymali, że go żyd oszukał, a żandarm za żydem się ujął. Judka leżał z rozwaloną głową i z dziwnie otwartą gębą, a ten drugi w mundurze, cały we krwi, ruszał się jeszcze, a co się poruszył, Mikoła zawijał dyszlem i walił z całej siły, krzycząc:
– Moja krzywda, wasza śmierć.
I chociaż zaraz przyszło dużo żandarmów, którzy strasznie wygrażali, i po rękach i nogach zakuli Mikołę w łańcuchy, w pamięci Murka pozostał on, jako bohater. Miał wtedy lat sześć, nie więcej, może siedem, ale nigdy w duchu później nie zdobył się na potępienie Mikoły Bacela, gospodarza z Ławrynówki. Już będąc w domu pana Słowińskiego, chodząc do czwartej, czy piątej gimnazjalnej, dowiedział się, że Mikołę wtedy powiesili. Wiadomość ta nie oburzyła go wcale. Tak i należało. Ale Mikoła umierał ze spokojnem sumieniem, bo za swoją krzywdę zapłacił, sprawiedliwość sobie wymierzył…
Byle to zrobić, a potem to już wszystko jedno!…
Murek usiadł na łóżku i wpatrzył się w ciemność. Serce biło mocno i niespokojnie. Wiedział, co mu szumi po głowie. Tak, pragnął odpłaty za swoją krzywdę. Nie kary, nie zemsty, lecz sprawiedliwej odpłaty. Moja krzywda, wasza śmierć!… Właśnie, i tylko śmierć. Dawny projekt denuncjacji wydał mu się śmieszny i zbyt łagodny. Czuł w sobie konieczność bezpośredniego fizycznego działania. Chwycić za gardło i udusić lub rozbić łeb!…
I nagle zastanowił się: komu?… Przez myśl przesuwały się szybko postacie wojewody, Gąsowskiego, Niewiarowicza, Jelczy, Czakowskiego, sekretarza Więcka, Landy i niewiadomo dlaczego Junoszyca. Dla nich wszystkich rosła