Bez dogmatu. Генрик Сенкевич

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Bez dogmatu - Генрик Сенкевич страница 11

Bez dogmatu - Генрик Сенкевич

Скачать книгу

wszystko, ta Anielka. Udawałem dobry humor, chociażem go nie miał, w postępowaniu mojem z nią był ledwie cień cienia różnicy, a jednak i pochwyciła to i odczuła. Dziś, przy przeglądaniu albumów, gdyśmy zostali sami, jak zresztą często zostajemy, bo nam umyślnie nie przeszkadzają, zaczęła czegoś mieszać się, mienić. Zrozumiałem w lot, że mi chce coś powiedzieć i waha się i boi. Przez chwilę przyszła mi do głowy szalona myśl, że ona mi zrobi wyznanie. Ale wnet przypomniałem sobie, że mam do czynienia z Polką. Taka polska smarkata, czyli, jeśli kto woli, takie królewiątko, pierwej umrze, niż pierwsze wyzna, że kocha. Łaska, jeśli zapytana, wyjąka: „tak!” Zresztą Anielka wyprowadziła mnie z błędu, bo nagle zamknęła album i zacinając się nieco ze zmieszania, spytała:

      – Co tobie jest, Leonie? Bo tobie coś jest, prawda?

      Począłem ją zapewniać, że mi nic nie jest i śmiać się i uspakajać, ale ona, kręcąc główką, mówiła dalej:

      – Od dwóch dni widzę, że ci coś jest. Wiem, że takiego człowieka, jak ty, może byle co zrazić… i tak już rachowałam się z sumieniem, czy ja nie dałam jakiego powodu, czy czego nie powiedziałam, ale…

      Tu jej troszkę głos zadrżał, spojrzała mi jednak w oczy.

      – Ja ci nic nie zrobiłam złego? – prawda?

      Była chwila, że miałem na języku: „Jeśli mi czego brakuje, to chyba ciebie, moja Anielko najdroższa” – ale jakiś strach, jak mówi Homer, pochwycił mnie za włosy. Nie strach przed nią, tylko przed tą klamką, która mogła zapaść. Wziąłem jednak jej rękę, pocałowałem ją i powiedziałem, jak mogłem najweselej:

      – Jesteś poczciwe i kochane stworzenie, o mnie zaś nie troszcz się, bo mi nic a nic nie jest… Prócz tego, ty jesteś gościem w Płoszowie i ja to powinienem się troszczyć, żeby ci było dobrze!

      Tu znowu ucałowałem jej rękę, a nawet tym razem obie. Wszystko to można było jeszcze od biedy policzyć na karb uprzejmości krewnego – i natura ludzka jest tak nędzna, że świadomość tego, ta furtka, za którą się można było w danym razie schować, dodawała mi otuchy. Nazywam to poczucie nędznem dla tego, że mi żadna inna odpowiedzialność, jak przed sobą samym, nie grozi, a siebie przecie nie oszukam. Zresztą czuję, że nie będę odpowiadał nawet przed sobą samym, bo zmysły prowadziły mnie zawsze, dokąd same chciały, a w stosunku do Anielki jestem zupełnie pod ich władzą. Czuję ustami jeszcze w tej chwili rozkoszne dotknięcia jej ręki – i to są pragnienia poprostu bez granic. Prędzej później sam zatrzasnę tę furtkę, przez którą dziś jeszcze mógłbym uciec w pole. Ale czy istotnie mógłbym jeszcze? Tak, gdyby mi coś z zewnątrz pomogło.

      Tymczasem ona najwidoczniej kocha mnie. Wszystko mnie popycha ku niej.

      Dziś postawiłem sobie w ten sposób pytanie: „Jeśli to rzecz nieunikniona, dlaczego zwłóczę?”

      Znalazłem taką odpowiedź: nie chcę, by mi cośkolwiek przepadło z tych wzruszeń, z tych drgnięć, z tych wrażeń, z tego uroku, jaki mają niedomówione słowa, pytające spojrzenia, oczekiwanie. Chcę mój romans wysnuć do końca. Zarzucałem kobietom, że nad samo uczucie przekładają formy uczucia, a podobno i mnie chodzi o to, by się wypełniły wszystkie. Ale gdy człowiek jest już starszy, to mu o takie rzeczy chodzi. Nieraz także już spostrzegłem, że przy pewnem stopniu wyrafinowania nerwowego, my, mężczyźni, mamy kobiece charaktery. Ja obok tego jestem trochę epikurejczykiem w uczuciu.

      Po rozmowie z Anielką, którą przytoczyłem poprzednio, wpadliśmy oboje w wyśmienite usposobienia. Wieczorem pomagałem jej wystrzygać abażury, bo przytem mogłem dotykać jej rąk i sukni. Przeszkadzałem jej umyślnie w tej robocie, ona rozbawiła się jak dziecko i udając dziecko, zwracała się czasem do ciotki, mówiąc tym jednostajnym a prędkim głosem, jakim skarżą się małe dziewczynki:

      – Ciociu, Leon dokucza!

      18 Lutego 1

      Licho poniosło mnie do Warszawy, na męskie zebranie do radcy S. Radca S. stara się usilnie zgromadzać u siebie przedstawicieli wszystkich obozów, aby za pomocą herbaty i tartynek ułatwić porozumienie się, choć właściwie mówiąc, sam zapewne dobrze nie wie, na czem to porozumienie ma polegać. Ja, jako człowiek mieszkający prawie stale po za krajem, przyjechałem na owo zebranie, aby poznać, co się dzieje w głowach tutejszych, i przysłuchać się, jak one rozumują. Było tłumno i wskutek tego nudno, a zarazem miało miejsce to, co się zwykle dzieje na zbyt tłumnych zebraniach. Oto ludzie jednakich sposobów myślenia zbierali się w kółka w osobnych pokojach, tam sobie świadczyli wzajemnie, oddawali słuszność i t. p.

      Poznałem wielu radców tutejszych i przedstawicieli prasy. Za granicą wielka jest różnica między pisarzem a dziennikarzem. Pierwszego uważają za artystę i myśliciela, drugiego za procederzystę (nie umiem tego inaczej nazwać). Tu różnica ta nie istnieje i ludzi z obu tych kategoryi chrzczą jednem wspólnem mianem: literat. Większość też z nich zajmuje się dziennikarstwem i literaturą. Osobiście są powszechnie porządniejszymi ludźmi od dziennikarzy zagranicznych. Nie lubię prasy i uważam ją za jedną z plag, trapiących ludzkość. Szybkość, z jaką zaznajamia ludzi z wypadkami, równoważy się pobieżnością informacyi, a nie wynagradza tego niesłychanego zbałamucenia opinii publicznej, jakie każdy, kto się nie uprzedza, musi dostrzedz. Dzięki gazetom, znikł ten zmysł, na mocy którego ludzie odróżniali prawdę od fałszu, zanikło poczucie słuszności, poczucie prawa i bezprawia, zło stało się bezczelnem, krzywda poczęła przemawiać językiem sprawiedliwości, słowem: ogólna dusza ludzka stała się niemoralna i oślepła.

      Był też, między innymi, na tem zebraniu Stawowski, którego uważają za najlepszą głowę w obozie skrajnie postępowym. Mówił, jak człowiek zdolny, ale zarazem chory na dwie choroby: na wątrobę i na własne „ja”. Nosi on to swoje ja, jak szklankę pełną wody – i ciągle zdaje się mówić: „Ostrożnie, bo się rozleje!” Ten strach udziela się przez suggestyę otoczeniu do tego stopnia, że nikt nie śmie przy nim być innego zdania. Powaga jego polega także na tem, że wierzy w to, co mówi. Tego człowieka niesłusznie mają za sceptyka. Przeciwnie, jestto temperament, jaki musieli miewać dawniejsi fanatycy. Stawowski, gdyby się urodził sto kilkadziesiąt lat temu i zasiadał w trybunale, byłby tak samo skazywał ludzi za bluźnierstwa na wyrwanie języka przez kark, jak to czyniono wówczas. Dziś podstawiło się w ten fanatyzm co innego – dziś wypełnił się nienawiścią do tego, co byłby dawniej kochał, ale zresztą pozostał taki sam.

      Co zauważyłem, że nasi konserwatyści otaczali Stawowskiego, mniejsza, że z ciekawością ale z pewną czujną kokieteryą. U nas, a może i wszędzie, partya ta mało ma odwagi. Każdy zbliżał się do Stawowskiego z oczyma słodkiemi, jak figi, i z frazesem, jakby wymalowanym na czole: „Jakkolwiek jestem, panie, konserwatystą, jednakże…” I to jednakże było bramą jakiejś skruchy, a zarazem i wszelkiego rodzaju ustępstw. Było to tak wyraźne, że gdy ja, który jestem sceptykiem względem wszystkich obozów, począłem się sprzeczać ze Stawowskim, nie jako przedstawiciel czegokolwiek, ale poprostu jako człowiek, który w danym wypadku jest innego zdania, moja zuchwałość wzbudziła pewien podziw. Chodziło o klasy tak zwane wyzyskiwane. Stawowski jął się rozwodzić nad ich położeniem bez wyjścia, nad ich słabością, nad brakiem zdolności do obrony – i właśnie poczęło się koło niego tworzyć kółko coraz większe, gdy mu przerwałem:

      – Proszę pana, czy pan przyjmujesz teoryę Darwina walki o byt?

      Stawowski, który jest z zawodu przyrodnikiem,

Скачать книгу


<p>1</p>

W wydaniu Państwowego Instytutu Wydawniczego, Warszawa 1963, jest: 21 lutego. [przypis edytorski]