Bez dogmatu. Генрик Сенкевич

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Bez dogmatu - Генрик Сенкевич страница 9

Bez dogmatu - Генрик Сенкевич

Скачать книгу

częściej do niego przychodził, to się obowiązuje pokazać mi pośrednie ogniwa, które nie są ani przerafinowane, ani chore na dyletantyzm, ani też ciemne, jak tabaka w rogu, słowem, ma mi pokazać tęgich ludzi, którzy coś robią i wiedzą, czego chcą. Gadaliśmy jeden przez drugiego, tembardziej, że po kawie wypiliśmy po kilka kieliszków koniaku. Gdym już wyszedł, Śniatyński krzyczał jeszcze za mną na schodach:

      – Z takich, jak ty, nic już nie będzie, ale z twoich dzieci mogą być ludzie; musisz tylko, a raczej musicie wszyscy, pierwej pobankrutować, bo inaczej i wnuki wasze nie wezmą się do żadnej roboty!

      Myślę jednak, że na ogół ja miałem słuszność. Zapisuję właśnie dlatego tę rozmowę, ponieważ od przyjazdu nieustannie myślę o tym braku równowagi. Faktem jest, że u nas klasy społeczne dzieli przepaść, wobec której wszelkie porozumienie się, wszelkie zgodne działanie, jest zupełnie niemożliwe. Śniatyński sam musi się zgodzić, że składamy się z ludzi przecywilizowanych i zgoła nieucywilizowanych. Tak ja przynajmniej widzę! Wyroby sewrskie i surowa glina – nic w pośrodku. Jedno „très fragile”, drugie owidiuszowa „rudis indigestaque moles”. Oczywiście, że wyroby sewrskie prędzej później się potłuką, a z gliny przyszłość ulepi, co jej się podoba.

      2 Lutego

      Wczoraj odbył się u nas wieczór tańcujący; Anielka istotnie zwracała wszystkie oczy. Jej białe ramionka wyglądały z osłon gazy, illuzyi – i bo ja tam wiem z jakich jeszcze materyałów – jak ramiona Wenus, wychylającej się z piany morskiej. Rozniosło się już po Warszawie, że się z nią żenię. Uważałem, że Anielka wczoraj przy każdym zawrocie tańca wodziła za mną oczyma i słuchała z dystrakcyą tego, co jej tancerze mówili. Biedne dziecko, tak nie umie nic ukryć, tak okazuje wszystko, co ma w sercu, że ślepy chybaby tego nie spostrzegł. A takie to względem mnie pokorne, takie ciche, takie szczęśliwe, gdy się zbliżam! Zaczynam ją lubić bardzo i zaczynam słabnąć. Śniatyńskim tak przecie dobrze ze sobą! Nie po raz pierwszy przychodzi mi zadać sobie pytanie, czy Śniatyński jest głupszy, czy też mądrzejszy odemnie. Ja, ze wszystkich zadań życiowych nie rozwiązałem żadnego, jestem niczem; sceptycyzm trawi mnie, nie jestem szczęśliwy, a czuję się znużony. On nie ma mniej świadomości odemnie, przytem pracuje; ma przystojną żonę, ale ma, bestya, jakąś filozofię życiową, która szczęście jego popiera. Stanowczo ja jestem głupszy. Kluczem do filozofii Śniatyńskiego są jego dogmaty życiowe. Jeszcze przed ożenieniem mówił mi: „Jest jedna rzecz, do której nie zbliżam się ze swoim sceptycyzmem, której nie krytykuję i nie będę: jako dla literata, dogmatem dla mnie jest społeczeństwo – jako dla człowieka prywatnego: kochana kobieta”. Ja wówczas myślałem sobie: jednak mój umysł jest śmielszy, skoro nie cofa się przed rozbiorem i takich uczuć. Ale dziś widzę, że ta śmiałość nie doprowadziła mnie do niczego. Z drugiej strony: on taki śliczny, ten mój długorzęsy dogmacik! Stanowczo słabnę. Ten jakiś nadzwyczajny pociąg, jaki mam do niej, nie da się wytłómaczyć samem prawem naturalnego doboru. Nie! jest w tem coś więcej – i wiem nawet co. Oto, ona zakochała się we mnie tak świeżem i poczciwem uczuciem, jakiem mnie nikt nie kochał. O, jakież to inne od owych „godzin sali”, w czasie których zadawałem i parowałem ciosy! Kobieta, która się mocno podoba, a sama mocno kocha, jeśli tylko wytrwa, może być pewna wygranej. „Zabłąkany ptak”, jak się wyraża Słowacki, wróci niechybnie do niej, jak do swej ciszy, do swego pokoju i wróci tem skwapliwiej, im mu samotniej i ciężej będzie w zabłąkaniu. Nic tak nie zjednywa, nie ujmuje, nie ciągnie męskiego serca, jak gdy czuje, że jest kochane. Kilka stronic temu napisałem Bóg wie co o Polkach, ale jeśliby kto myślał, że dla jednej marnej stronnicy, lub ze strachu przed zarzutem niekonsekwencyi, nie zrobię tego, co będę uważał w danym razie za lepsze, toby się grubo mylił.

      Jak ta dziewczyna zadawalnia mój zmysł artystyczny, to coś nadzwyczajnego! Po skończonym balu nastała najmilsza chwila, gdyśmy, po odjeździe wszystkich, kazali sobie przynieść herbaty do salonu i zasiedli do niej we czworo. Ja, chcąc zobaczyć, co się dzieje na dworze, poszedłem do okna i odsunąłem nieco portyerę. Była już ósma rano, więc przez szyby wpadło nagle światło dzienne, które przy blasku lamp wydało się tak szafirowe, ażem się zdumiał. Alem się jeszcze bardziej zdumiał, gdym zobaczył w tych szafirach Anielkę. Miałem zupełnie to wrażenie, jakby była w grocie błękitnej na Capri. Co za tony były na jej obnażonych ramionach! I cóż robić, ale taka już jest moja natura, taka wrażliwość, że w tej chwili zesłabłem do reszty, i że Anielka tak mnie chwyciła tem za serce, jakby to była jej zasługa. Długo i zupełnie inaczej, niż dotychczas, uścisnąłem jej rękę na dobranoc, a ona, nie cofając tej rączki, odpowiedziała:

      – Dzień dobry, nie dobranoc, dzień dobry!

      Ale, albom zupełnie ślepy, albo muzyka tego głosu mówiła, narówni z oczami dziewczyny:

      – Kocham, kocham!

      Prawie, że i ja.

      Ciotka, patrząc na nas, wydaje głuchy pomruk radości. Widziałem, że miała łzy w oczach.

      Wyjeżdżamy do Płoszowa.

      Płoszów, 5 lutego

      Drugi dzień już jesteśmy na wsi. Mieliśmy pyszną drogę. Pogoda, mróz. Śnieg skrzypiał pod płozami i skrzył się na polach. Pod zachód słońca, te ogromne białe płaszczyzny nabrały odblasku zupełnie fioletowego. W lipach, pod Płoszowem, tłukły się z wielkiem krakaniem stada wron. Zima, mocna zima u nas, to jednak piękna rzecz. Jest w niej jakaś siła i powaga, a przedewszystkiem szczerość. Równie, jak szczery przyjaciel tnie prawdę w oczy bez ogródek, tak i ona bierze za uszy, ani pyta. Ale za to jej rzeźkość udziela się ludziom. Wszyscyśmy byli zadowoleni, że jedziemy na wieś. Prócz tego starsze panie były rade, że ich najdroższe chęci mają się ku spełnieniu, ja byłem rad, bo wyczuwałem ramieniem ramię siedzącej obok mnie Anielki – ona zaś, być może, iż z tego samego powodu czuła się szczęśliwa. Parę razy, pochyliwszy się, ucałowała ciotki ręce – ot, tak sobie, z nadmiaru radości. Bardzo jej ładnie było w jakiemś puszystym boa i w futrzanej czapeczce, z pod której ledwie wyglądały jej ciemne oczy, prawie jeszcze dziecinne i twarz z policzkami, wyszczypanemi na różowo od mrozu. Młodość aż bije od niej.

      Dobrze w tym Płoszowie i zacisznie. Lubię zwłaszcza ogromnie staroświeckie kominki. Ciotka strzeże lasów, jak oka w głowie, ale paliwa nie żałuje, więc od rana do wieczora pali się na tych kominkach; płomień huczy, strzela i daje myśl wesołą. Przez całe poobiedzie siedzieliśmy wczoraj opodal ognia. Opowiadałem dużo o Rzymie i jego zabytkach, a słuchano mnie z takiem namaszczeniem, że ażem się sam sobie wydawał śmieszny. Ciotka, gdy opowiadam, nie spuszcza oczu z Anielki, badając, z pewną surowością nawet, czy twarz jej wyraża należyty zachwyt. Ale jest go tam aż nadto. Wczoraj powiedziała mi:

      – Kto inny mógłby tam całe życie mieszkać i nie dostrzedz połowy tych piękności, które ty widzisz.

      Ciotka natychmiast dodała z dogmatycznym spokojem:

      – Ja zawsze to samo mówiłam.

      Dobrze, że niema tu drugiego takiego sceptyka, jak ja, bo obecność jego wprawiałaby mnie w zakłopotanie.

      Pewnym rozdźwiękiem między nami jest matka Anielki. Tyle w życiu przeszła, tyle się nakłopotała, że wesołość jej została raz na zawsze zwarzona. Ona się poprostu boi każdej przyszłości i bezwiednie podejrzewa, że nawet pomyślność ukrywa jakąś zasadzkę. Była z mężem ogromnie nieszczęśliwa, później przechodziła tysiące zmartwień z powodu majątku, który jest duży, ale w złym stanie. W dodatku ciągle miewa migreny.

      Anielka

Скачать книгу