Na marne. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Na marne - Генрик Сенкевич страница 4
Reszta twarzy wdowy odpowiadała oczom, usta były zagięte nieco ku dołowi, posągowe, a płeć jednostajna, matowa, blada, nosiła cokolwiek śniadawy odcień. Nie była ani śliczna, ani ładna, była tylko dokładnie piękna. To było w niej dziwnego, że z twarzy zdawała się być zamarłą, a w całej postaci było coś takiego, co ciągnęło ku sobie niewypowiedzianie męską stronę ludzkiej natury. Stanowiło to jednak wdzięk. Była do najwyższego stopnia posągiem, ale i do najwyższego stopnia kobietą. Ciągnęła i odpychała. Gustaw to czuł najlepiej. Trudno to było pogodzić z ową chłodną martwotą, dlatego wrażenie, jakie budziła, zdawało się jakby nie od niej, jakoby obce dla niej.
Był to niby kwiat uśpiony; boleść ją tak uśpiła. Rzeczywiście ciosy, jakie wytrzymała, były uderzeniem niby obucha w głowę. Pamiętajmy, że na drodze tej kobiety krótkie chwile szczęścia kończyły dwie trumny. Jako dziewica, umiała kochać, ten, którego kochała, nie żył, jako żona i matka, porodziła dziecię, dziecię umarło. To, co dawało prawo, co było powodem i skutkiem jej życia, zniknęło. Odtąd przestała żyć, istniała tylko. Wyobraźmy sobie roślinę, którą podcięto z góry i z dołu – to była ona. Odarta z przeszłości i przyszłości, z początku nosiła w sobie mętne pojęcie bezczelnej krzywdy, którą jej wyrządzono. W pierwszej chwili bólu rzuciła – trudno wiedzieć komu – to bezdenne, jak otchłań, pytanie: dlaczego się to stało? Odpowiedź nie przyszła ani z błękitów, ani z ziemi, ani z pól, ani z lasów; krzywda została krzywdą, słońce świeciło i ptaki śpiewały, jak dawniej. Potem to nieszczęsne serce ścisnęło się w sobie własnym bólem i zmartwiało. Odpowiedź nie przyszła, ale przyszedł obłęd, straciła wtedy wiarę w śmierć męża, sadziła, że, wziąwszy na ręce rozpłakane dziecię, poszedł gdzieś, ale że wróci lada chwila. Tymczasem, zgoła niezdolna już do żadnej innej myśli, szukała go owym przykrym mechanicznym ruchem oczu. Chodziła do klubu, myśląc, że tam go znajdzie, gdzie go poznała. Na nieszczęście, nie umarła. Natychmiast znalazła się dzielna ręka, co ją usiłowała wyrwać z obłędu, i pierś, która chciała ją rozgrzać. Marne to było usiłowanie, ale przecież uratowało jej życie. Miłość Gustawa, oplotłszy ją, niby pajęczą nicią, ratunkiem i opieką, nie puszczała jej od ziemi. Jego głos wołał na nią: „zostań!” więc, choć nie było w niej nań echa, została jednak, ale bez świadomości o sobie, bierna, jakby rzecz, a nie istota ludzka.
Taką była wdowa.
Weszła do izby i jak kamienny posąg stanęła przy drzwiach w smętnym majestacie. W klubie było dymno i parno; w powietrzu drgały jeszcze ostatnie dźwięki piosenki trochę rozpustnej i rubasznej zarazem, a na owem nieczystem tle zakwitła wdowa, jak wodny kwiat na mętnej fali. Uciszyło się. Szanowano ją tam – w jej obecności nawet Augustynowicz stawał się znośnym; niektórzy pamiętali Potkańskiego, inni schylali głowy przed jej nieszczęściem, byli i tacy, co czcili w niej piękność! Zebranie przybrało tedy przyzwoitszy pozór.
Gustaw podsunął przybyłej krzesło i, zdjąwszy z niej szal ciepły, odszedł w kąt do Szwarca, który zajęty i zdziwiony, zwracał na nią błyszczące oczy.
Gustaw począł rozmowę ze Szwarcem.
– To ona! – rzekł półgłosem.
– Rozumiem.
– Nie pokazuj jej się bardzo. Biedactwo! każda nowa twarz sprawia zawód, wciąż szuka męża.
– Dawno ją znasz?
– Drugi rok. Na ślubie Potkańskiego byłem świadkiem i drużbą (Gustaw uśmiechnął się gorzko). Po jego śmierci widuję ją codzień.
– Mówił mi Wasilkiewicz, że dałeś jej pomoc i opiekę.
– Dałem, nie dałem; musiał się tem ktoś zająć, to ja się zająłem, ale taka też to i opieka. Rób, co chcesz, pracuj, lataj, zabiegaj – bieda i bieda! Ot, czasem rozpacz ogarnia.
– A rodzina?
– Jaka?
– Jego?
– Krzywdzą ją! – wołał gwałtownie Gustaw.
– Ale to bogaci ludzie podobno?
– Krzywdzą ją! Panki! nabożnisie! Jeszcześmy nie skończyli; długo popamiętają krzywdę tego gołębia. Słuchaj, Szwarc! żeby maleńkie dziecko z tego rodu prosiło mnie o kawałek chleba z głodu, tobym go wolał psu rzucić!
– Romanse!
– Szwarc, nie krzywdź mnie! Ja biedny człowiek słów nie marnuję; ale Potkański już w szpitalu, przed sama śmiercią oprzytomniał trochę i powiada: „Gustawie, zostawiam ci żonę, przyjmij ją.” Powiadam: „Biorę ją w opiekę.” On pyta: „Nie dasz jej głodu mrzeć?” Mówię: „Tak!” On znowu: „Nie daj, pomścij, jakby ją kto chciał krzywdzić”. Ja na to: „Jak mi Bóg i życie miłe, pomszczę!” Potem zgasł jak gromnica – ot, masz wszystko!
– Nie wszystko! nie wszystko, bracie!
– Mówił ci i resztę Wasilkiewicz. To dobrze! Powtórzę ci toż samo: Nie mam nikogo na świecie: ani ojca, ani matki, sam bieduję z dnia na dzień, a z życiem wiąże mnie (pokazał oczyma wdowę) ta jedna.
A tu mało świadomy jeszcze Szwarc miał sposobność ocenić to, co jest namiętność, gdy wzbierze w młodej piersi i ognia do krwi doleje. Ów suchy i skurczony Gustaw zdawał się w tej chwili nabierać sił i życia, zdawał się wyższym i mężniejszym, wstrząsnął włosami jak lew grzywą, na twarz wystąpił rumieniec.
– No, panowie! – zabrał głos Wasilkiewicz – godzina późna, a nie wszystkich czeka sen po wyjściu stąd. Jeszcze jedna nasza piosneczka, a potem, kto wola, dobra noc!
Siedzący przy fortepianie, o dziewiczej twarzy, młodzieniec wziął kilka znanych akordów; wkrótce zabrzmiała, z początku na kilka, potem na cały chorał młodych głosów rozłamana, miła młodzieży piosenka: „Gaudeamus”.
Szwarc zbliżył się więcej, niż inni, do fortepianu. Stał bokiem odwrócony do wdowy, pod światło, ale kinkiet, wiszący przy ścianie, obrzucał profil jego, jakby jedną ognistą linią. Za chwilę promienie oczu wdowy padły na ową linię, niespokojnie wiążąc ją z własnemi myślami; nagle podniosła się blada jak marmur, z gorączkowem światłem w oczach i, wyciągnąwszy ręce przed siebie, krzyknęła:
– Kazimierzu mój, znalazłam cię!
W głosie jej czuć było nadzieję, trwogę, radość i przebudzenie. Ucichło. Wszystkich oczy zwróciły się na Szwarca, i tych, którzy znali Potkańskiego, dreszcz przebiegł. W świetle i cieniu ta, wysoka, silna postać była jakby odbiciem postaci Potkańskiego.
– Nie spostrzegłem się – mruczał Gustaw, wracając o świcie do domu – hm! no, już jej przeszło, ale gorączka była!… Podobny jest w istocie… Niech to dyabli porwą!… A dusi mnie dziś w piersiach przeklęcie.
II
Szwarc