Na marne. Генрик Сенкевич

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Na marne - Генрик Сенкевич страница 7

Na marne - Генрик Сенкевич

Скачать книгу

gwarem wewnętrznej walki szedł, sam prawie nie wiedząc dokąd, nagle usłyszał za sobą dobrze znany głos, śpiewający basem wesołą piosnkę:

      Hop! hop! hop! hop!

      I podkówka tęgo kuta i t. d.

      Obejrzał się – był to Wasilkiewicz z Augustynowiczem.

      – Dokąd idziesz, Gustawie? – spytał pierwszy.

      – Ja?… ha! dokąd? – (spojrzał na zegarek). Do wdowy jeszcze zawcześnie!… Tymczasem idę do klubu.

      – No, to idź prosto do wdowy.

      – Co? dlaczego?

      – Biada ci! – zawołał Augustynowicz, wzniósłszy ręce do nieba i nie zważając na przechodniów, zaczął głośno deklamować:

      Zamek, na którym brzmiało wesele,

      Wieczna żałoba pokryje,

      Na wałach dzikie porośnie ziele,

      U wrót pies wierny zawyje.

      – Nie masz po co chodzić do klubu – dorzucił Wasilkiewicz.

      – Cóż się stało?

      – Smutek tam lęgnie się ze zgrozą – prawił Augustynowicz.

      – No gadajże, co się stało?

      – Nieszczęście!

      – Jakie?

      – Okropne!

      – Wasilkiewicz, powiedz za niego po ludzku!

      – Władza uniwersytecka zamknęła nasz klub. Ktoś doniósł, że się tam studenci zbierają.

      – O której się to stało?

      – Dwie godziny temu.

      – Trzeba się iść dowiedzieć na miejscu.

      – Nie radzę ci. Wsadzą do kozy.

      – „Białe ci dłonie skrępują powrozem…”

      – Augustynowicz, cicho bądź! Dlaczegóż tego nie zrobili wieczorem? Byliby nas połapali, jak ryby w matni.

      – No, chodziło więcej o zamknięcie, niż o połapanie nas; gdyby jednak ktoś teraz przyszedł, złapaliby go niezawodnie.

      – Dokąd wy idziecie?

      – „Jak na hasło trwogi, klany szlą krzyż ognisty…”

      – Prosiłem cię, żebyś był cicho!…

      – „Tak mężny Rodryg…”

      – Tak, tak – przerwał Wasilkiewicz – idziemy ostrzedz innych, i dlatego bądź zdrów, albo chodź z nami…

      – Nie mogę.

      – Dokąd idziesz?

      – Do Potkańskiej.

      – Bądź zdrów!

      – Do widzenia!

      Gustaw, zostawszy sam, zatarł ręce; na chwilę uśmiech zadowolenia rozjaśnił jego chmurną twarz. Cieszył się z zamknięcia klubu, zniknęła bowiem obawa, że wdowa, dowiedziawszy się o postanowieniu Szwarca, może znów zechce chodzić do klubu, by go tam widywać. Obawa była uzasadniona: Gustaw pamiętał, że mimo próśb i perswazyi, zaledwo tylko obietnicą przyprowadzenia Szwarca do jej mieszkania, mógł ją powstrzymać od tego niestosownego kroku.

      Teraz nie miał się już czego obawiać.

      Za chwilę pociągnął dzwonek w mieszkaniu wdowy.

      – Jak się pani miewa? – spytał służącej.

      – Zdrowa, tylko chodzi po pokoju i gada do siebie – odrzekła służąca.

      Gustaw wszedł do pokoju.

      Mieszkanie wdowy obejmowało dwa pokoiki z oknami, wychodzącemi na ogród: pierwszy był niby salonikiem, drugi sypialnią, do której teraz wszedł Gustaw. W sypialni wierzchnia część okna, łukowato wycięta i oddzielona wązką listwą drewnianą, miała kolorowe szyby, ułożone w rozetę niebieską i czerwoną naprzemian. W jednym kącie stał stolik mahoniowy, okryty miękko strzyżoną aksamitną serwetą, na którym były dwa fotografowane portrety. Jeden w drewnianych, inkrustowanych ramkach przedstawiał młodego człowieka, o wysokiem czole, blond włosach i pięknych, arystokratycznych rysach twarzy – to był Potkański; na drugim była wdowa z maleńką, biało ubraną, dziewczynką na kolanach. Przed portretami leżał wianek z nieśmiertelników, obwinięty krepą i gałązka suchego mirtu.

      W drugim końcu pokoju, między dwoma łóżkami, przedzielonemi wązkim odstępem, mieściła się kolebka, dziś – pusta, niegdyś – pełna szczebiotu i gwaru dziecinnego. Zielona jej powłoczka, umalowana od szyb kolorowem światłem, zdawała się poruszać lekko. Można było mniemać, że lada chwila odsunie ją bieluchna rączka i radosna główka dziecięcia wejrzy na matkę. Cichy smutek panował w atmosferze tego pokoiku. Liście wglądającej przez okno, akacyi rysowały się ciemno na podłodze, a poruszane wiatrem ustępowały migotliwie światłu i wracały napowrót. Przy drzwiach była mała statuetka z kropielnicą, pod spodem przedstawiająca anioła chrztu z wyciągniętemi, jakby do błogosławieństwa, rękoma. W chwili, o której mówimy, głowa anioła w blaskach kolorowych jaśniała, jakby łagodną gloryą słodyczy, niewinności i spokoju. Zresztą cichość była w pokoikach wielka. Ile dziś smutku, tyle tam dawniej było wesela. Cóż to za radość i szczebiotanie bywało, gdy Potkański, przyszedłszy wieczorem, zmęczony pracą, obejmował kibić żony, odgarniał jej złote włosy i całował to ukochane a pogodne naówczas czoło! Ile było cichej a głębokiej radości, kiedy stali tak milczący, z piersią na piersiach, z oczyma w oczach, podobni do posągu miłości. Potem, bywało, biegli do kolebki, gdzie dziecina gwarzyła na różne sposoby z sobą i, podnosząc nóżki, śmiała się do szczęśliwych rodziców. Teraz tam było pusto. Dziwnie była rozrzewniającą ta kolebka. Zdawało się, że tam jest dziecię. Nieraz wdowa, wkrótce po swojem nieszczęściu, budząc się w nocy, kładła ostrożnie rękę w tę kolebkę, w przekonaniu, że Bóg musiał zlitować się nad nią i, wyjąwszy dziecię z grobu, włożył je tam napowrót.

      Słowem, dużo widziały te ściany: radość kołysaną szczęściem pogodnej miłości, potem rozpacz, łzy wielkie jak perły, wreszcie smutek cichy, martwy, uporny, obłędny.

      Taka była i takie budziła myśli sypialnia wdowy. Salonik, jak wszystkie na świecie, miał niby trochę elegancyi, dużo pustki. I tam zdawały się błądzić echa chwil przeszłych: był widny, czysty, ale pospolity. Przytykało do niego mieszkanie służącej, mała, ciemna alkowa z wyjściem na schody, z przepierzeniem drewnianem. Było to dawne mieszkanie Potkańskiego. Po jego śmierci trudno było zrozumieć, skąd wystarczały fundusze na taką siedzibę, to jednak należało do Gustawa, on sam wiedział, co robił. Pretensyi ze strony właściciela nie było żadnych – jak zaś to tam się robiło, potem powiemy.

      Ile razy Gustaw wchodził do owego pokoiku, drżał.

      W

Скачать книгу