Chore dusze. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Chore dusze - Józef Ignacy Kraszewski страница 10
Kilka podobnych prób nieszczęśliwych, żartobliwie, grzecznie, wesoło w samych ich pierwocinach księżna odtrąciła tak stanowczo, iż wkońcu ludzie sobie powiedziéć musieli, że wistocie za mąż iść wcale nie myśli, a innych stosunków zawiérać nie życzy. Przyjęto to z niedowierzaniem, ale nikt już nie śmiał płocho narazić się na próżne zabiegi.
W humorze księżny Teresy nie widać téż było zwykle, aby za czém tęskniła. Swobodna, wesoła, zawsze umiejąca sobie wyszukać jakiegoś zajęcia, życie zapełniając cudownie, tworząc sobie coraz nowe zabawki niewinne, do których się namiętnie przywiązywała – księżna nosiła z sobą dobry humor, ożywiała towarzystwo, do którego weszła.
Nowa książka, gdy o niéj mówiono wiele, pochłaniała ją na czas jakiś; nowy obraz, wystawiony posąg, wiadomość o wypadku mającym znaczenie i zwiastującym następstwa ważne w otaczającym świecie, prawie ją rozgorączkowywały. Tak samo bywało z ludźmi nowymi, których starała się poznać, zbliżyć do nich, zbadać, spoufalić z nimi. Pociągały ją zarówno wielkie głowy, imiona rozgłośne, jak postacie ekscentryczne, zagadkowe, niepowszednie.
Dlatego téż, gdy po odejściu dwóch hrabiów i wysunięciu się z pokoju pana Ferdynanda, została na chwilę sama z gospodynią, nie mogła się księżna wstrzymać od wykrzyknika:
– Niezmiernie jestem ciekawą tego człowieka!
Pani Liza, wystyglejsza pod tym względem, lub przynajmniéj niechcąca zdradzić swéj ciekawości, odpowiedziała lekkiém ramion ruszeniem.
– Na mnie on zrobił wrażenie takie, żem się ulękła – rzekła. – Nie jestem nawet ciekawą, bo czytam historyą biédaka z jego twarzy i stroju. Jest-to jakaś ruina, ofiara losu, temperamentu, charakteru, a może… któż wie?… nałogu… Cynizm powierzchowności przeraził mnie.
– A! wierz mi – odparła księżna Teresa, – po za tém, czém on dziś jest, czuć jednak przeszłość jakąś, niechybnie lepszą, świetniejszą. Masz słuszność co do upadku; ale bądźmy miłosierne, nie obwiniajmy naślepo człowieka. Kto wié jaki w tym udział miały losy.
– Losy! – odparła Liza. – Powinien był walczyć z niemi. Mężczyzna!
Powiedziała to sucho jakoś i zimno.
– Może téż walczył i został zwyciężony – dodała księżna. – Ja lituję się zawsze, nawet nad winnymi. Czyż i występek nie godzien politowania?
Gospodyni, spuściwszy oczy, milczała.
– Nazwisko Gorajski – ciągnęła daléj księżna – nie mówi nic. Nie mogę sobie nawet przypomniéć, czym je kiedy słyszała. Jestem ciekawą, tak nieprzyzwoicie ciekawą, przyznaję się, że, Boże odpuść! gdybym go znowu gdzie spotkała rysującego, gotowam się przyczepić i zaprosić…
– Ty-bo, moja droga księżno – przerwała Liza – nadto doprawdy jesteś pobłażającą, a bardzo nieostrożną, pomimo wielu smutnych doświadczeń. Niech sobie księżna przypomni tego, który tak zawiódł jéj miłosierdzie nad sobą, i tego…
– Proszęż cię – śmiejąc się, przerwała księżna – dajże pokój tym wspomnieniom! Któż się w życiu nie zawodził? Wprawdzie smutno mi było trochę potém, ale wprzód mnie to bawiło.
– A! kochana księżno – dodała p. Liza – ja się często mylę w sądach; ale ten… ten dzisiejszy nasz pan, jako człowiek straszy mnie, a jako artysta należy pewnie do tych, co ślicznie mówią o sztuce, a okropne bazgrzą rzeczy… Będziesz potém musiała swą ciekawość opłacać nabywaniem krut…
– Chociażby – odparła księżna Teresa. – Jeżeli pięknie mówi o sztuce, nie żal już krut jego nabywać.
To mówiąc, księżna do wyjścia i pożegnania się zabrała.
Rozstały się dwie przyjaciółki, wzajemnie śmiejąc z siebie: Liza z łatwowierności, księżna z jéj strachu. Księżna odeszła nienawrócona, zajęta tajemniczém zjawiskiem, z mocném postanowieniem zaproszenia do siebie p. Wiktora przy piérwszéj sposobności.
Ponieważ razy kilka widziała go około Colosseum, na Campo Vaccino, na Via Appia, postanowiła sobie zwiédzać te miejsca pokolei, w godzinach w których rysować można, dopókiby szczęśliwy traf nie nastręczył jéj spotkania.
Nazajutrz, zszedłszy się przypadkiem z hr. Augustem w Museo Pio Clementino, nie wytrzymała księżna, by go nie zagadnęła o nieznajomego. Hrabia, który był także pod dziwnym urokiem ekscentrycznéj téj figury, opowiadaniem o nocnéj rozmowie z nim ciekawość księżny rozbudził i spotęgował do najwyższego stopnia.
– Nie wiem – rzekł hrabia wkońcu – być może iż człowiek to upadły, jak sam powiada, zwichnięty, ale zdolny, wykształcony i wcale niepowszedni. Gdy się jemu podobnych spotyka, obowiązkiem jest raczéj rękę im wyciągać, niż ich odpychać.
Niezmiernie uradowana księżna, posłyszawszy to zdanie, gorąco uścisnęła dłoń mówiącego.
– A tak! – zawołała – tak! Szczęśliwa jestem, że choć wy trzymacie ze mną. Wczoraj kłóciłam się o to z Lizą, która mi chciała wmówić, że moja chęć bliższego poznania tego człowieka jest jakąś fantazyą niebezpieczną.
Hrabia August się uśmiéchnął.
– Niebezpieczną? – podchwycił ironicznie.
– A! źle to rozumiész – odparła księżna, rumieniąc się nieco. – Liza widzi tylko niebezpieczeństwo dla kieszeni, ale… bodajby!
– Znam nieco ludzi – odezwał się hrabia – i przekonany jestem, że tego niebezpieczeństwa wcale się obawiać nie można.
– Nieprawdaż? – powtórzyła radośnie księżna Teresa. – Więc chociaż wy trzymacie ze mną?
Hrabia się skłonił.
– Osobliwa rzecz – dodał – mogę się pochlubić pamięcią ludzi, a jestem przekonany, że tego pana kędyś w mém życiu spotkałem, tylko przypomniéć sobie nie umiem miejsca i stosunku. Sam on, gdym mu o tém napomknął, potwierdził to, ale zarazem dodał, iż objaśnić mnie nie potrafi, gdzie i jak to być mogło.
– Kiedy tak, to i ja się mogę przyznać – pocichu dodała księżna – że on na mnie także robi wrażenie dawnéj jakiéjś znajomości. Myślałam że to przywidzenie…
– Bądźcobądź – dokończył hr. August – ma dar przyciągania ku sobie.
Rozmowę przerwało nadejście Angielek znajomych księżnie, które raz doświadczywszy jak dobrym była Ciceronem, przybiegły ją prosić, aby im pomogła do oglądania muzeum.
Uprzejma zawsze księżna wesoło zabrała się im towarzyszyć.
Od tego dnia jedno miała na myśli: pochwycić gdzieś koniecznie nieznajomego tego jegomości