Chore dusze. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Chore dusze - Józef Ignacy Kraszewski страница 11
Jednego dnia namówiła panią Lizę na wieczorną przejażdżkę do Villa d’Este. Ferdynand im sam jeden towarzyszył. Tu, chodząc po tym ogrodzie, niegdyś tak pięknym, dziś tak zaniedbanym, wcale niespodzianie, na mchem okrytéj marmurowéj ławce, księżna postrzegła swą zgubę. Wiktor siedział z książką do szkicowania na kolanach, zapatrzony w stare, prześliczne cyprysy, które zdawał się chciéć studyować.
Pani Liza, udając że go nie poznaje, chciała coprędzéj pominąć, gdy księżna gwałtownie się naparła zaczepić artystę. Oprzéć się jéj nie było podobna. Pan Ferdynand ofiarował się za pośrednika; lecz księżna, przypuszczając że jest pod wpływem siostry i obawiając się aby nie popsuł sprawy, podziękowawszy mu, sama poszła odważnie przywitać p. Wiktora.
Od piérwszego owego widzenia ani strój, ani twarz, ani wyraz zagadkowéj postaci nie zmienił się wcale. Miał na sobie to samo lekkie ubranie, ten sam kapelusz i gruby kij, tylko obok niego leżał zwinięty pled podróżny. Zobaczywszy księżnę podchodzącą, Wiktor przestraszony zamknął coprędzéj książkę i z ławy się ruszył.
– Poznałam pana zdaleka – odezwała się, podchodząc, księżna. – Schwycony na uczynku, nie możesz się pan zaprzéć, że jesteś pejzażystą. Śliczne tu studya robić można. Ale w Rzymie wcale już pana nie widać.
Grzeczne to przywitanie, którego nie zdawał się spodziéwać artysta, trochę go zdumiało.
– Uciekłem z Rzymu, dla gorąca – rzekł – a co się tyczy moich studyów, niéma w nich nic, coby zasługiwało na tak poważne nazwanie. Rozrywam się, jak mogę. Gdy nie mam co czytać, próbuję psuć papiér.
Księżna stanęła trochę, badając go uważnie.
– Gdy książek brak – odezwała się – gdy i te studya zmęczą, powinienbyś pan trochę się więcéj ludziom udzielać. Mając tu ziomków, nie godzi się o nich zapominać.
Był to prawie rodzaj grzecznego zaproszenia, które wywołało uśmiéch smutny na usta Wiktora. Zdawał się uszom własnym nie wierzyć.
– Ziomków? – powtórzył zcicha – ziomków?… Ależ to prawdziwy cud dzisiaj posłyszéć, aby się kto o znajomość i stosunki z ziomkami upominał. Gdzież dziś ziomkowie? Rozdziela nas tyle różnic przekonań, położeń, losów, że tytuł ziomka najczęściéj bywa postrachem. Znam ludzi, co posłyszawszy swą macierzystą mowę, uciekają przerażeni, szczególniéj jeśli ona z ust pieszego włóczęgi wychodzi. Niestety! – dodał – ci bojaźliwi mają bardzo często słuszność, bo między ziomkami za granicą spotykają się i gwiazdy piérwszorzędne i… smutne odpadki społeczeństwa. Jesteśmy dziś jak owe rozbitéj planety szczątki, jak aerolity i bolidy… gwiazdami lub kawałkami żelazistéj rudy…
Księżna zdawała się słuchać z przykrością i przerwała mu szybko.
– Nas tu teraz w Rzymie jest garstka mała bardzo, a ja mam tę wadę, że mnie nietylko gwiazdy, nietylko odpadki, ale nawet najzwyczajniejsze postacie, spokrewnione mową i wspomnieniami, mocno zajmują. Otóż – dodała weseléj, siląc się na pewną rubaszność kobiéty dobrego towarzystwa, która czuje prawa swoje – otóż, krótko a węzłowato: zobaczywszy tu pana, przyszłam umyślnie, aby mu powiedziéć że prawie codzień wieczorem jestem w domu i że mi pan uczynisz wielką przyjemność, przychodząc na herbatę i rozmowę.
Wiktor skłonił się, tak zdumiony, że nie odpowiedział zrazu i cóś tylko niezrozumiałego przebąknął.
Księżna stała, uparcie nań patrząc.
– No, proszę bardzo, nie bądź pan dzikim; zrobisz mi przyjemność. Salon mój nie jest zbyt ceremonialnym. Towarzystwo znajdziesz pan toż samo, z małą odmianą, które spotkałeś u mojéj przyjaciółki Lizy.
– Niech księżna raczy wierzyć, że jestem jéj nad wyraz wdzięcznym – odezwał się Wiktor – bo to jest dowodem z jéj strony tak dobrego serca, a takiéj… nieopatrzności, któréj tylko szlachetniejsze serca i wyższe charaktery mogą się dopuścić. Stokroć księżnie dziękuję!
Księżna poruszyła ramionami.
– Pochwały – szepnęła – na które nie zasłużyłam.
– Owszem – podchwycił ośmielony Wiktor. – Ja łaskę jéj umiem ocenić. Mówiono mi to wielekroć, że wyglądam na bandytę, lub niedobrego gatunku artystę-awanturnika. W dodatku jestem ziomkiem, więc może biédnym wygnańcem, który rad czepiać się i wyzyskiwać. Nikt mnie nie zna! Trzeba heroicznéj odwagi i takiego serca…
– A! – przerwała, rumieniąc się, księżna – proszę, daj-że mi pan z tém pokój! Nic podobnego nie przypuszczam, a moje zaproszenie, moje natręctwo pochodzi poprostu z tych pustek w Rzymie i ciekawości córek Ewy. Zapraszam koniecznie! Przyjdziesz pan?
Mówiła tak nakazująco, że się jéj oprzéć nie było podobna.
Wiktor się skłonił.
– Więc jutro czekam z herbatą, a dla ubezpieczenia pana dodam – rzekła, uśmiéchając się – że nie będziemy pana badali, męczyli; zostawimy mu swobodę jaknajwiększą.
Dokończywszy i nie przypuszczając już odmownéj odpowiedzi, księżna prędko poszła za Lizą i jéj bratem, który przy niéj pozostał. Widać ich było zdala, w uliczce oczekujących.
Wiktor, po odejściu jéj, siadł znowu na ławce, ale już do studyowania starych cyprysów nie powrócił.
Księżna zajmowała oddawna stary pałacyk jednéj z tych rodzin patrycyuszowskich, które, choć zubożałe, trzymają się jeszcze pozostałych im starych murów, bo do nich przywiązane są wspomnienia dawnéj wielkości. Żyją może nadzieją, że kiedyś odzyszczą świetność straconą.
Tymczasem w tych gmachach, których tyle się spotyka w ulicach Florencyi, Bolonii, Rzymu i pomniejszych miast włoskich, rodziny zubożałe wiodą życie bardzo skromne, tulą się gdzieś w kątkach, znaczniejszą część pałaców najmując cudzoziemcom.
Księżna miała całe piérwsze piętro wspaniałego niegdyś gmachu, z salami olbrzymiemi, z sufitami malowanemi al fresco, z obrazami w pośrodku, z posągami pootłukanemi u wnijścia. Dwór jéj cały składali: stara panna Kunegunda (Kunusią zwana), podobno daleka kuzynka nieboszczyka męża, do któréj księżna przywykła bardzo i lubiła ją, stary kamerdyner z domu wzięty i dwoje sług przynajętych za granicą.
Wielki salon, w którym przyjmowała, umeblowany był po włosku, to jest opatrzony w sprzęt niezbędny, niegdyś wytworny i wspaniały, teraz już zszarzany i zestarzały. Na ścianach wisiały wizerunki margrabiowskiéj rodziny, do któréj pałac należał, i para olbrzymich krajobrazów, w fantastycznym stylu Salvatora Rosy, broniących się rozmiarami swemi od sprzedaży i losu współbraci, dawniéj Anglikom odstąpionych. W innych dwóch przyległych salonach mniejszych, księżna już się więcéj sama urządziła i rozgospodarowała. Tu wszystkie jéj upodobania, rozrywki,