Emancypantki. Болеслав Прус
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Emancypantki - Болеслав Прус страница 25
Kiedy wsiadły do karety i wracały do domu, pani Latter spuściwszy okno wychyliła się parę razy, jakby jej brakło powietrza, a potem zaczęła mówić prędko i z ożywieniem:
– To nic, niech się dziewczyna rozerwie. Ty przecie wiesz, Madziu, że ona nigdzie nie wyjeżdżała, a dziś i kobieta musi poznać świat. W podróżach żyje się prędzej, obserwuje się ludzi i wartość życia. Jak to smakuje łóżko po nieprzespanej nocy w wagonie; a jak człowiek tęskni do domu po hotelach!… I prędzej chce wracać, aniżeli zdawało mu się przed wyjazdem…
Ostatnie zdania wypowiedziała ze śmiechem. Lecz ile razy w głąb karety padł blask mijanej latarni, Madzia spostrzegała na twarzy pani Latter przykry wyraz, który nie godził się ani z jej śmiechem, ani z wielomównością.
– Bardzo jestem kontenta – mówiła dalej pani Latter – że ty wracasz ze mną. Obecność dobrego człowieka przynosi ulgę, a ty jesteś dobre dziecko… Gdybym mogła mieć jeszcze jedną córkę, chciałabym ciebie…
Madzia milczała tuląc się w głąb karety i czując, że strasznie rumieni się. Ma też pani Latter za co chwalić ją, głupią i złą dziewczynę, która od koleżanek przyjmuje złote zegarki, a nie ma serca do Heleny!…
– Ty, Madziu, kochasz rodziców? – zagadnęła nagle pani Latter.
– Ach, pani!… – szepnęła Madzia nie wiedząc, co odpowiedzieć.
– A przecie nie jesteś w domu już siedem lat…
– Ale jak bym chciała być!… – przerwała jej Madzia. – Teraz to nawet nie lubię jeździć na święta, bo kiedy przyjdzie wracać do Warszawy, zdaje mi się, że umrę z żalu… Choć mi tu bardzo dobrze.
– Płaczesz wyjeżdżając z domu?… – zapytała pani Latter niespokojnie.
Madzia zrozumiała, o co chodzi.
– To jest; ja płaczę – rzekła – bo jestem beksa… Ale gdybym miała rozum, to po cóż płakać?… Teraz zapewne nie płakałabym…
– I nie mniej kochasz rodziców, choć tak rzadko widujesz ich?
– Ach, pani, jeszcze więcej ich kocham… Naprawdę zrozumiałam, co to są rodzice, dopiero wówczas, kiedy mnie odwieźli na pensję i nie mogłam widywać ich co dzień…
– Matka pieściła cię?
– Czy ja wiem?… Alboż dziecko tylko za pieszczoty kocha? Moja mama nawet nie pieści nas tak jak pani Helenkę – mówiła Madzia wysilając się na dyplomację. – I przecież mama tak nie pracuje jak pani. A swoją drogą, kiedy sobie przypomnę, jak mama zajmowała się obiadem dla nas, jak z rana dawała nam bratki z mlekiem, jak cały dzień szyła albo naprawiała nasze sukienki… Nie mogła nam dać nauczycieli i guwernantek, o, nie! ale my i za to ją kochamy, że sama nauczyła nas czytać. Wieczorami siadaliśmy przy niej: Zdzisław na krześle, ja na stołeczku, a Zosia na dywanie. To był taki prosty dywanik, mama uszyła go z kawałków… Więc wieczorami opowiadała nam mama różne rzeczy, nawet uczyła nas w ten sposób Pisma świętego i historii. Taka mała nauka, nie profesorska, a przecież my jej tego nigdy nie zapomnimy. Nareszcie sama oglądała nasze łóżeczka, czy dobrze posłane, klękała z nami do pacierza, a potem otulając nas i całując mówiła: „Spijcie z Bogiem, urwisy!…”. Bo ja, proszę pani, byłam taki urwis jak Zdziś, nawet łaziłam po drzewach. Raz spadłam… Ale Zosia jest zupełnie inna, ach, jaka to kochana dziewczynka!…
Nagle Madzia umilkła spojrzawszy na panią Latter, która zasłoniła twarz rękoma, szepcząc:
– Boże! Boże!…
„Czy ja co złego mówiłam? – myślała przerażona Madzia. – O, ja jestem strasznie…”.
Kareta zatrzymała się przed domem. Kiedy wchodząc na oświetlone schody Madzia spojrzała na panią Latter, zdawało jej się, że twarz przełożonej jest wyrzeźbiona z drewna, taka była zimna i obojętna. Tylko oczy były większe niż zwykle.
„Musiałam powiedzieć straszne głupstwo… O, ja jestem nikczemna!” – mówiła do siebie Madzia.
11. Znowu awantura
Na drugi dzień pani Latter wezwała do siebie Madzię i rzekła:
– Przyprowadź tu Zosię Wentzel, panno Magdaleno, i sama przyjdź.
– Dobrze, proszę pani – odpowiedziała Madzia i serce zaczęło jej bić ze strachu. Oczywiście coś złego, kiedy pani Latter nazywa ją panną Magdaleną i ma w fizjognomii ostry wyraz, z jakim robi wymówki pensjonarkom.
„Naturalnie, że chodzi o Zosię” – pomyślała Madzia wiedząc, że przy upominaniu nauczycielki pani Latter ma inny wygląd. Niewiele przyjemniejszy, ale inny.
Kiedy Madzia zawiadomiła Zosię o rozkazie przełożonej, nie wspominając o swoich obawach, Zosia przyjęła to obojętnie.
– Domyślam się – rzekła wzruszając ramionami. – To on na mnie naskarżył.
– Kto?… pan Kazimierz?… – zawołała Madzia.
– Naturalnie. Odgadł, że nim pogardzam, i teraz mści się… Oni zawsze tacy; nieraz mówi mi to panna Howard…
Na schodach przeszła obok nich panna Joanna rzucając na Zosię jadowite spojrzenie.
– A co?… – zawołała Zosia klasnąwszy w ręce. – Czy nie mówiłam, że to robota tej piekielnicy?…
– Zosiu, w tej chwili mówiłaś, że to pan Kazimierz…
– Mówiłam o nim, ale myślałam o niej.
Kiedy zapukano do pokoju pani Latter, na dole rozległ się hałas: niższe klasy powracały z Foksalu z panną Howard. Madzia mimochodem spostrzegła, że dotychczas obojętna Zosia poczyna blednąć i żegna się ukradkiem.
– Nie bój się, wszystko będzie dobrze… – szepnęła Madzia czując, że sama jest w strachu.
Z dziesięć minut czekały w gabinecie przełożonej milcząc i nie patrząc jedna na drugą. Nareszcie weszła pani Latter. Starannie zamknęła drzwi za sobą, podała rękę Madzi, lecz ani spojrzała na piękne dygnięcie Zosi udając, że jej wcale nie spostrzega. Potem usiadła przed biurkiem, Madzi wskazała kanapkę i zaczęła szukać czegoś w szufladkach. Owego czegoś nie było jednak ani w szufladzie prawej, ani w środkowej, ani w lewej dolnej; pani Latter bowiem pozasuwawszy je podniosła z biurka kilka arkusików listowego papieru, przepełnionego drobnym pismem, i zapytała:
– Co to jest?
Dotychczas blada Zosia zrobiła się pąsową i znowu zbladła.
– Co to znaczy? – powtórzyła pani Latter, zimno patrząc na Zosię.