Emancypantki. Болеслав Прус
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Emancypantki - Болеслав Прус страница 28
Nagle wstała od biurka i schwyciła się za głowę.
„Ja chyba rozum tracę!… Co ja myślę?… Przecież byłoby to gorsze od żebraniny, żebranina z pogróżkami… On, człowiek szlachetny, przywiązany do mnie, co pomyśli?…”.
Przeszła się po gabinecie z zarumienioną twarzą i wzruszając ramionami szepnęła:
„Co mnie obchodzi, co on sobie pomyśli?… Słuszność jest za mną, a on jest tyle delikatny, że mi nie odmówi… Za wiele prawił o gotowości poświęcenia się dla mnie” – dodała z uśmiechem.
W tej chwili zapukano i nie czekając na wezwanie weszła panna Howard.
„Znowu coś dramatycznego!” – pomyślała pani Latter patrząc na nauczycielkę.
– Przychodzę w ważnej sprawie i… drażliwej – rzekła panna Howard.
– Widzę to i słucham.
– Pozwoli pani, że przede wszystkim zapytam: czy prawda, że pani nie chce przyjąć na pensję Mani Lewińskiej?
Pani Latter zmarszczyła brwi, ale na jej twarzy nie było gniewu.
– Błagam panią – mówiła panna Klara – nie gub tego dziecka… Korespondencja z panem Kotowskim, jak pani wie, była całkiem niewinna i ogranicza się do dwu listów, a raczej… artykułów… Jeden o Komedii nieboskiej, drugi o Irydionie… Może tam są uboczne wzmianki, ale pamięta pani, jakim one tonem były pisane?… Gdyby pani wydaliła Manię, biedny chłopak odebrałby sobie życie. Taki zdolny… uczciwy… Czeka u mnie na wyrok pani…
– Ach, pan Kotowski jest na górze?… O trzeciej miał u mnie zobaczyć się z opiekunem Mani – rzekła pani Latter.
– Właśnie na to czeka w moim pokoju i o trzeciej tu będzie.
– Zapewne… Zobaczymy – odpowiedziała pani Latter. – Jeszcze waham się, ale… jeżeli pani zna tego młodzieńca i ręczy, że się to nie powtórzy…
Panna Klara spostrzegła jakiś szczególny rys w wyrazie twarzy pani Latter; nie zważając jednak na to podała przełożonej rękę i rzekła tonem stanowczym:
– Pani, w zamian za zatrzymanie Lewińskiej znajdzie pani we mnie najwierniejszą przyjaciółkę…
– Będę miała zupełną nagrodę – odparła pani Latter.
– Dam pani zaraz tego dowód, a nawet dwa. Naprzód Malinowska od wakacyj chce otworzyć własną pensję, ja zaś będę się starała skłonić ją do innej kombinacji…
Pani Latter pobladła i machinalnie uścisnęła rękę panny Howard.
– Po wtóre… po wtóre powiem to, czego w żadnym innym razie nie powiedziałabym… Idąc teraz do pani miałam zamiar postawić kwestię tak: niech pani wybiera pomiędzy mną a Joanną… Ale w tej chwili postawię ją inaczej…
Zbliżyła się do pani Latter i patrząc jej w oczy rzekła z wolna:
– Niech pani uwolni Joannę… Pobyt jej na tej pensji jest bardzo szkodliwy…
Pani Latter usiadła na kanapce.
– Czy… czy pani słyszała co? – rzekła półgłosem.
– Trudno nie słyszeć, jeżeli o czymś mówią w mieście i na pensji tak dobrze nauczycielki jak służba, a nawet uczennice…
Umilkła i patrzyła na przełożoną.
– Ach, głowa moja, głowa!… – szepnęła pani Latter ściskając rękoma skronie. – Czy pani, panno Klaro, miewa kiedy takie migreny, że zdaje się, iż samo myślenie sprawia ból fizyczny?…
Zamknęła oczy i siedziała myśląc, że chyba za długo ciągnie się wizyta panny Howard. Dlaczego kto nie dzwoni, nie przychodzi i nie mówi o innych interesach, choćby o swoich własnych?
– Pani nie jest zdrowa – odezwała się panna Klara.
– Już zapomniałam, jak wygląda zdrowie…
13. Stary i młody tego samego gatunku
Do przedpokoju zadzwoniono i panna Klara opuściła gabinet. Pani Latter głęboko odetchnęła zobaczywszy, jak rozpływa się między portierami wysoka figura nauczycielki.
„Mielnicki!” – pomyślała słysząc ciężkie tupanie i zdejmowanie dużego futra w przedpokoju.
Jakoż wszedł jegomość otyły i rumiany, w jasnych spodniach i rozpiętym surducie, z grubą dewizką na kamizelce i grubą fałdą na karku.
– A cha, cha!… – zaczął jegomość obcierając siwe wąsy z mrozu. – Rączki całuję ubóstwianej pani… cha, cha!… O, cóż to znaczy?… Mizernie moja pani wygląda… Niezdrowiśmy, co?… Do licha, trzy dni patrzę na panią i co dzień widzę zmianę… Gdybym to ja mizerniał, byłoby, mościa dobrodziejko, zrozumiałe: zwyczajnie zakochany. Ale pani…
Pani Latter uśmiechnęła się i patrząc na niego z kokieterią, rzekła:
– Mizernieję, bo nie sypiam… Nie mogę spać…
– O, to niedobrze. Gdybym ja nie sypiał… A radziła się też pani kogo?
– Nie wierzę w lekarstwa.
– Jeszcze jedna cnota! – zawołał jegomość, gwałtownie całując ją po rękach. – A ja myślałem, że w takim skarbie, jakim bez zaprzeczenia jesteś pani dobrodziejka, że w takiej skarbnicy zalet nie dopatrzę już nic nowego, chyba – po ślubie.
– Znowu niedorzeczność! – przerwała pani Latter przeszywając go spojrzeniami, pod którymi jegomość wił się jak w ogniu.
– Nie mogę być dorzecznym, kiedy mi serce, mościa dobrodziejko, wysycha… Ale mniejsza o mnie… Otóż, skoro pani nie zażywasz doktorów, ja pani zapiszę lekarstwo na bezsenność. Ale ręka i słowo, że pani spełnisz zalecenia.
– Zobaczę, jeżeli nie będą bardzo złe.
– Będą wyborne! Bo to moje lekarstwo, mościa dobrodziejko, składa się z dwóch doz, jak pigułki Morissona.
– A więc?…
– A więc radykalnym lekarstwem na bezsenność będzie dla pani – wyjście za mąż… To radykalne… Bo pani, mościa dobrodziejko, przeszkadzają spać jej własne oczy, przy których, jakem uczciwy, mógłbym czytać gazety po ciemku. Tak świecą i palą…
– A to