Emancypantki. Болеслав Прус

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Emancypantki - Болеслав Прус страница 32

Emancypantki - Болеслав  Прус

Скачать книгу

człowiek z Mielnickiego!” – myślała pani Latter czując, że zasypia… Pościel, która przez tyle bezsennych nocy była dla niej narzędziem męczarni, teraz wydawała się dziwnie miękką. Już nie tylko ugina się pod ciężarem jej ciała, ale zapada i leci w głębinę ruchem niewypowiedzianie przyjemnym.

      „Gdzie ja tak lecę? – mówi uśmiechając się pani Latter. – Aha, lecę w prze… w przyszłość” – poprawia i czuje, że ten wyraz nie ma sensu. Potem widzi, że z wyrazu „przyszłość” robi się jakieś bajeczne zwierzę, które unosi ją do krainy, gdzie rodzą się i dojrzewają rzeczy przyszłe. Pani Latter rozumie, że jest to senne marzenie, lecz nie mogąc mu się oprzeć godzi się na oglądanie przyszłości.

      I otóż widzi się kobietą zupełnie swobodną. Jest na ulicy sama, bez grosza, w jednej sukni; lecz zarazem czuje bezdenną i bezbrzeżną rozkosz, bo już nie ma pensji!… Już nie troszczy się, że był zły obiad, że któraś uczennica zachorowała, że damy klasowe posprzeczały się, że jeden z nauczycieli miał niezadowoloną fizjognomię… Już nie lęka się, że ta a ta pensjonarka może nie zapłacić, nie blednie na widok gospodarza domu, nie wstrząsa się usłyszawszy panną Martę mówiącą: „proszę pani, jutro czeka nas duży wydatek…”. Nic z tego wszystkiego; nic już jej nie gniewa, nie trwoży, nie paraliżuje władzy myślenia…

      Teraz dopiero widzi: czym była pensja? Była to okropna machina, która co dzień i co godzinę przez kilkanaście lat wbijała jej w ciało szpilki, gwoździe, noże… I za co? Za to, że podjęła się uczyć cudze dzieci, ażeby wychować własne!

      Wielki Boże, czy podobna, ażeby człowiek nazywający się matką i przełożoną pensji cierpiał katusze, jakich nie doświadcza żaden zbrodniarz?… A przecie tak było i działo się w sposób bardzo prosty: wszyscy ją obchodzili, więc cierpiała za wszystkich. Cierpiała za swoje dzieci, za cudze dzieci, za damy klasowe, za nauczycieli, za służbę – za wszystkich… Oni byli obowiązani tylko pracować przez pewną liczbę godzin na dzień, a ona musiała troszczyć się o ich żywność, mieszkanie, zdrowie, zapłatę, naukę i znośne stosunki między nimi. Oni wiedzieli, że w oznaczonym terminie każdy musi otrzymać, co mu się należy, ale ona – nie wiedziała: skąd na to weźmie? Uczennice potrzebowały jadać regularnie, ale ich opiekunowie nie troszczyli się o regularne płacenie należności. Służba ociągała się z robotą, ale spieszyła po odebranie pensji. Nauczyciele i damy klasowe surowo krytykowali najmniejszy nieporządek w zakładzie, ale sami ani myśleli o pracy nad porządkiem.

      I to wszystko było, naprawdę było?… Tego istotnie żądano od kobiety obarczonej dwojgiem dzieci?… Tak było i tego od niej żądano. I ja to wytrzymałam przez jeden tydzień?… Wytrzymywałaś przez kilkanaście lat. I nikt się nade mną nie ulitował, nawet nikt nie wiedział, jak pracuję i cierpię?… Nikt nie domyślał się, nawet nie próbował odgadywać, co cierpisz; owszem – zazdroszczono ci szczęścia i sądzono niemiłosierniej aniżeli zbrodniarzy. Bo tamci popełnili występek, gdy ty nie masz żadnej winy, tamci bronią się i są bronieni, gdy tobie nawet poskarżyć się nie wolno.

      No, ale dziś już jest swobodna. Ma prawo żebrać, upaść na ulicy, pójść do szpitala, nawet – umrzeć gdzieś pod bramą, lecz z tym słodkim uczuciem, że jest swobodna, że oderwały się nieprawdopodobne ciężary miażdżące ją przez kilkanaście lat!… Jestże to powtórne urodzenie czy zmartwychwstanie?

      I kiedy tak nasyca się swobodą, kiedy tak tonie w niej razem z miękką pościelą, nagle – widzi, że ktoś zabiega jej drogę i w brutalny sposób chce zawrócić ją na pensję… Na pensję?… Tak. I to robią jej własne dzieci: Kazimierz i Helena! Milczą, lecz ich twarze są surowe, a spojrzenia pełne wymówek…

      „Dzieci moje… dzieciny moje… wy chyba nie wiecie, ile ja wycierpiałam na pensji?…”.

      „Nam potrzeba pieniędzy… dużo pieniędzy…”.

      „Ale bo wy nie wiecie… ja wszystko przed wami ukrywałam… Wy przecie nie mielibyście serca skazywać matkę drugi raz na powolne konanie… Życie wam oddam, ale oszczędźcie mąk, na jakie nie skazałby mnie najokrutniejszy tyran…”.

      „Pieniędzy… nam potrzeba pieniędzy…”.

      Pani Latter budzi się i siada na łóżku szlochając.

      – Dzieci – mówi – to niepodobna!…

      Przypomina je sobie, kiedy były małymi, słyszy ich cienkie głosiki i widzi łzy, które wylewały nad martwym kanarkiem.

      – Dzieci moje?… – powtarza już trzeźwa ocierając oczy.

      Zapala świecę. Jest dopiero pierwsza po północy.

      – Ach, to wino! – szepcze. – Jakież ono okropne sny sprowadza.

      Gasi świecę i kładzie się znowu, a stroskana myśl jej waży się między dwoma pytaniami:

      „Co jest lepsze: czy wcale nie spać, czy mieć takie straszne sny?…”.

      I w tej samej chwili doznaje nieprawdopodobnego uczucia, w jej sercu budzi się coś, jakby niechęć czy żal do dzieci… Czego nie zrobiło kilkanaście lat na jawie, zrobił sen…

      – Czy to podobna? – szepcze.

      A przecie tak jest: senne marzenie powiedziało, że mogłaby być nawet dzisiaj swobodną, gdyby nie dzieci i – na jej duszę upadł jakiś chłód i cień, w którym na dzieci spojrzała z nowego punktu.

      Nie były to już „dzieci”. Przestały nimi być w rzeczywistości i od dawna, a w jej sercu przed chwilą, w czasie snu. Były to Jeszcze osoby ukochane, bardzo ukochane, ale już dorosłe, które nastawały na jej swobodę i spokój i przeciw którym… kto wie, czy nie należałoby się bronić?…

      Na drugi dzień pani Latter zbudziła się około ósmej rano, rzeźwa i spokojna. Ale pamiętała swój sen i czuła w sercu jakby krople lodu. Zdawało jej się, że wylała nad sobą o jedną łzę za wiele, że ta łza upadła na dno jej duszy i zlodowaciała.

      Toteż na jej twarzy nie było widać nerwowego niepokoju, który dręczył ją od kilku tygodni, ale – chłód i jakby zawziętość.

      W ciągu następnych paru dni uczennice wróciły, z wyjątkiem czterech przychodnich, i rozpoczęły się lekcje. Na pensji było spokojnie, tylko pewnego razu panna Howard wciągnąwszy Madzię do swego pokoiku rzekła z zarumienioną twarzą:

      – Panno Magdaleno… Przysięgnijmy sobie, że uratujemy panią Latter!…

      Madzia spojrzała na nią zdziwiona.

      – Pani Latter – ciągnęła uroczyście panna Klara wznosząc palec do góry – pani Latter to szlachetna kobieta. Wprawdzie dawne przesądy walczą w niej z nowymi ideami, ale postęp zwycięży…

      Madzia była coraz mocniej zdziwiona.

      – Nie rozumiesz mnie, pani?… Nie będę wykładała mego poglądu na ewolucję, jaka dokonywa się w mózgu pani Latter, bo zaraz muszę iść do klasy, ale zacytuję dwa fakta, które powinny rzucić przed panią światło…

      Panna

Скачать книгу