Emancypantki. Болеслав Прус
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Emancypantki - Болеслав Прус страница 35
Potem podsunęła koniak.
Czarne oczki Zgierskiego już nie biegały niespokojnie: jedno bowiem usiłowało pójść na prawo, drugie na lewo, a ich właściciel zadawał sobie niemałą fatygę, ażeby utrzymać je w linii prostej. Pani Latter spostrzegła to, sama wypiła jednym tchem kieliszek koniaku i nagle odezwała się:
– A propos… Chociaż to jeszcze nie luty, pozwoli pan, że uregulujemy nasz rachunek…
Zgierski cofnął się, jakby mu na głowę wylano strumień wody.
– Przepraszam panią, ale… jaki rachunek?…
– Trzysta rubli za następne półrocze.
Osłupiał i błysnęła mu myśl, że to on, on z całym swoim sprytem i piekielną zręcznością, pada ofiarą intrygi osnutej przez kobietę!… Potem przypomniał sobie dawny aforyzm, że najprzebieglejszego mężczyznę może wyprowadzić w pole najzwyklejsza kobieta, i nareszcie – zmieszał się.
– Zdaje mi się… – mówił – zdaje mi się…
Ale wyrazy więzły mu w gardle, a myśli w głowie.
Czuł, że wpada w pułapkę, którą zna doskonale, lecz która w tej chwili nie przedstawia mu się dosyć jasno.
„Anemia mózgowa!…” – rzekł do siebie i dla odegnania jej wypił nowy kieliszek koniaku.
16. Pan Zgierski praktyczny
Lekarstwo było skuteczne. Zgierski bowiem nie tylko odzyskał energię w myślach, ale poczuł chęć do stoczenia utarczki z panią Latter. Ona chciała go czymś zaskoczyć?… Doskonale! Teraz on pokaże, że zaskoczyć się nie da, gdyż zawsze i wszędzie panuje nad sytuacją.
– Ponieważ – zaczął z uśmiechem – pragnie pani mówić o interesach (ja sądziłem, że między nami nie ma nic pilnego!…), więc mówmy systematycznie. Nie dlatego, broń Boże, abym kładł jakiś nacisk, gdyż między mami… Ale oboje przywykliśmy do zwięzłości..
– Naturalnie – wtrąciła pani Latter – o pieniądzach musimy mówić jak finansiści.
– Pojmuję panią i pani mnie… Otóż mam u pani drobny depozyt, o którym między nami wspominać by nie warto, gdyby nie obustronne zamiłowanie porządku w rachunkach i zwięzłości w umowach… Depozyt ten, pięć tysięcy rubli, zostaje u pani z roku na rok… no, tak… Ale w połowie sierpnia roku zeszłego wspomniałem, owszem, nawet wyraźnie sformułowałem zamiar podniesienia tej sumki w lutym roku bieżącego… Nie mogę zatem przyjmować procentu za następne półrocze.
– A jeżeli ja uprę się i nie oddam panu w lutym, co mi pan zrobi? – zapytała pani Latter śmiejąc się.
– Naturalnie że zostawię pani sumkę do połowy lipca – odparł z ukłonem Zgierski. – Za to w lipcu stanowczo mieć ją muszę, gdyż inaczej grozi mi nieprzyjemność, na którą pani, o ile ją znam, nigdy by nie zezwoliła.
– Ależ rozumie się…
– Jestem tego pewny i nawet przypominam sobie (co obudziło we mnie najwyższą cześć i podziw) słowa pani: „Choćbym miała sprzedać wszystkie meble własne i szkolne, zwrócę panu pięć tysięcy rubli na termin…”.
– Nawet według naszej umowy wszystkie one już należą do pana – dodała pani Latter.
Zgierski machnął ręką.
– Czysta formalność, oparta na wyraźnym żądaniu pani… której dopełniłbym tylko w wypadku, gdyby ta kombinacja była dla pani korzystną.
– Więc pięć tysięcy rubli zostawia mi pan do połowy lipca? – rzekła pani Latter.
– Tak jest. Dopiero w tym terminie zawiśnie mi nad głową miecz Damoklesa… Czy pani da wiarę, iż mogą mi zlicytować meble?…
Pani Latter nalała mu nowy kieliszek.
– Proszę pana – zaczęła po chwili – a gdybym w ciągu tego lub przyszłego miesiąca zapotrzebowała jeszcze… – czterech tysięcy rubli także do połowy lipca?…
– Gdzież znowu… Nieprawdopodobne… – odparł Zgierski wzruszając ramionami.
– Owszem, jest to możliwe, gdyż bardzo wiele uczennic zapłaci mi dopiero w końcu czerwca.
Zgierski zamyślił się.
– A to ma pani kłopot… – rzekł. – Żałuję, że umieściłem wszystkie moje fundusze w akcjach cukrowni… No, żałuję!… tak się mówi… Pani wie, że teraz cukrownie dają osiemnaście i dwadzieścia procent dywidendy?… Gdyby nie to, musiałbym się dobrze kurczyć… Więc naturalnie nie tego żałuję, że mam akcje, ale… że nie mogę służyć pani na tak krótki termin…
Pani Latter zarumieniła się.
– Szkoda – rzekła.
Zgierski dokończył kieliszka i uczuł niepokonaną chęć zaimponowania swymi informacjami.
– Jestem pewny – zaczął – że nie posądza mnie pani o brak chęci służenia jej. Bo pomijam głęboką życzliwość, o której nie mówi się przy rachunkach, a której posiadaniem dla pani słusznie się szczycę… Pomijam to, gdyż choćbym był najbardziej interesownym człowiekiem, to przecież wiem, że pani, mówiąc językiem finansowym, stanowi dobrą hipotekę… Proszę pani, mówmy szczerze… Już sam Mielnicki daje duże gwarancje, a taki Solski… mój Boże!…
Zgierski westchnął, pani Latter spuściła oczy.
– Nie rozumiem pana… i nie chcę rozumieć… – dodała zniżonym głosem. – Nawet proszę pana, ażeby tych kwestyj nie poruszał…
– Pojmuję i uwielbiam delikatność pani, ale… Cóżeśmy winni, że Mielnicki na prawo i na lewo skarży się, iż dostał odkosza, opowiadając przy tym o swej miłości dla pani. Czemu zresztą nikt się nie dziwi, a ja najmniej… – dodał z westchnieniem.
– Mielnicki jest oryginał – uśmiechnęła się pani Latter. – Ale pan Solski niczym, ale to niczym nie upoważniał… i przyznam się panu, że ta wieść obraża mnie…
– A jednak ta wieść przyszła z Rzymu, gdzie mieszka kilka polskich rodzin, które już dostrzegły, że pan Stefan zajął się panną Heleną.
– Nic, ale to nic o tym nie wiem – rzekła pani Latter. – Pokazuje się, że nasza pensja jest fortecą, do której wieści nie dochodzą.
– Hum! – mruknął Zgierski. – Musiały jednak dojść, i to z dobrego źródła, skoro zaniepokoiły pana Dębickiego…
– Dębickiego?… – powtórzyła zdumiona pani Latter.
– To