Emancypantki. Болеслав Прус
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Emancypantki - Болеслав Прус страница 38
Nad wieczorem panna Howard wciągnęła Madzię do swego pokoju i zatrzasnąwszy drzwi zawołała z triumfem:
– A co, nie mówiłam, że Dębicki jest hultaj?…
– Co znowu?…
– Tak!… Uspokoić się nie mogę po tym, co mi opowiadała Marta. Ale, panno Magdaleno, przyrzeknijmy sobie, że go tu nie będzie…
– Co on zrobił? – zapytała zdziwiona Madzia.
– Wszystko, do czego taki człowiek jest zdolny… O, ja nigdy nie mylę się, panno Magdaleno… Romanowicz zupełnie co innego, to profesor nauk przyrodniczych: energiczny, postępowy, no i elegancki… Widziałam go niedawno u Malinowskiej i powiem pani, że przedstawił mi się zupełnie w nowym świetle. On rozumie, czego potrzeba kobietom. O, my musimy dużo zmienić na pensji, a nade wszystko – uratować panią Latter.
– Czy tylko nie myli się pani? – rzekła Madzia, błagalnie patrząc na pannę Howard.
– Co do tego, że interesa pani Latter idą źle? – odparła z uśmiechem panna Howard.
– Nie, ale co do Dębickiego?… – mówiła Madzia z żalem.
– Pani zawsze będzie nieuleczoną idealistką… Pani gotowa by wątpić o winie zbrodniarza schwytanego na gorącym uczynku…
– Ależ, co on zrobił, proszę pani?
Panna Howard zastanowiła się.
„Co on zrobił?… co zrobił?…” – powtarzała w duchu, nie mogąc pojąć, że ktoś nie potępia człowieka, do którego ona ma wstręt. Potem dodała głośno:
– Przyznam się pani, że bliższych szczegółów nie wiem. Ale panna Marta mówiła mi, że pani Latter jest tak oburzona na Dębickiego, tak… rozżalona, tak… pogardza nim, iż trudno przypuścić, ażeby i jej ten człowiek nie dokuczył.
– Proszę pani, komuż on dokucza?… – nalegała Madzia hamując łzy.
„Komu on dokucza?” – pomyślała panna Klara. A nie mogąc znaleźć odpowiedzi wpadła w gniew.
– Można by myśleć, że masz pani do niego słabość, panno Magdaleno!… – zawołała. – Jak to, więc nie budzi w pani odrazy ta nalana twarz, te baranie oczy, ten zagadkowy uśmieszek, z jakim przemawia choćby do mnie?… Wierz mi, pani, że jest to impertynent… i niedołęga!…
Odwróciła się od Madzi, zmieszana i rozdrażniona. Właściwie nic złego nie wiedziała o Dębickim i to gniewało ją najwięcej.
Madzia posmutniała i zabierała się do odejścia.
– Ale… ale… panno Magdaleno, pani nie zna Malinowskiej?… Musimy jednak u niej być i koniecznie skłonić, ażeby weszła do spółki z panią Latter. Muszę ocalić panią Latter, przysięgłam sobie, szczególniej za to, że wydaliła Joannę… Nieznośna dziewczyna!…
– Ja także chciałabym dopomóc pani Latter, jeżeli potrafię, ale cóż mogę zrobić u panny Malinowskiej?
– Ja zrobię. Już ją przygotowuję, ale ona jeszcze opiera się. Jeżeli więc pani pójdzie do niej ze mną, przekonamy ją, że cała pensja życzy sobie zatrzymać panią Latter, no i Malinowska ustąpi.
Madzia opuściła mieszkanie panny Howard, pełna przykrych myśli: zaczęła wątpić o jej wielkim rozumie i sprawiedliwości.
„Co jej się zdaje? – mówiła w duchu – co ja mogę znaczyć wobec panny Malinowskiej, ja, biedna dama klasowa? A choćbyśmy wszystkie tam poszły, czyliż potrafimy skłonić ją do zawarcia spółki z panią Latter?… Nie wiem zresztą, czy sama pani Latter życzyłaby sobie tego.
A znowu z Dębickim nieszczęście!… Co one chcą od niego?… Przecież gdyby to był zły człowiek, nie kochałby go tak pan Solski ani Ada…”.
Po kolacji wszystkie damy klasowe szeptały między sobą o Dębickim, postanawiając albo nie rozmawiać z nim, albo witać go zimno. Madzię tak rozdrażnił ich bezprzyczynowy gniew na niewinnego człowieka, że pod pozorem pisania listów usunęła się za swój parawanik, niechętnie odpowiadając uczennicom, które zasypywały ją pytaniami. Czuła coraz silniej, że na pensji dzieje się coś niedobrego, ale nie mogła sformułować, w czym leży złe i co grozi.
17. Pierwszy uścisk
W następną sobotę przypadał koniec stycznia. Dzień ten głęboko zapisał się w pamięci Magdaleny.
Około jedenastej z rana, kiedy uczennice siedziały w klasach, z jednej sypialni usunięto rzeczy panny Joanny i wyniesiono tylnymi schodami na wóz, który czekał pod oficyną kryjąc się przed spojrzeniami ciekawych. Panna Joanna, blada, ale z podniesioną głową, sama spakowała się i sama dyrygowała tragarzami.
Kiedy wszystko wyniesiono i panna Joanna włożyła kapelusz i okrycie, weszła do sypialni Madzia z listem od pani Latter. Joanna wyrwała z jej ręki list patrząc w oczy z zuchwałym uśmiechem.
– Nie żegnasz się z nikim, Joasiu? – zapytała Madzia.
– Z kim? – odparła szorstko. – Czy z panią Latter, która mi przysłała pieniądze przez… przez moje eks-koleżanki, czy z tą wariatką Howardówną?…
– I nikogo ci nie żal?
– Wszystkie jesteście głupie! – zawołała Joanna – a najgłupsza Howardówna… Apostołka samodzielności kobiet, cha! cha!… Ta kobieta ma chorągiewkę w głowie: niedawno mnie uwielbiała, potem zaczęła kopać dołki pode mną, a teraz udaje, że mnie nie zna…
– Bo po co wydobyłaś ten nieszczęśliwy list! – szepnęła Madzia.
– Tak mi się podobało!… Nie pozwolę, ażeby ktokolwiek mnie krzywdził!… A nie mszczę się nad Howardówną, bo wiem, że ta wariatka dokuczy wszystkim i sama się zgubi… Zgubi pensję i Latterową.
To powiedziawszy panna Joanna wyszła z gniewem na korytarz, ostentacyjnie usuwając się od Madzi.
– I ze mną nie żegnasz się? – spytała Madzia.
– Bo wszystkie jesteście głupie! – zawołała wybuchając płaczem.
Prędko przebiegła przez korytarz i znikła na bocznych schodach, skąd jeszcze parę razy doleciało jej spazmatyczne szlochanie.
O piątej po południu w kancelarii na drugim piętrze miała odbyć się sesja miesięczna. Ponieważ profesorowie