Emancypantki. Болеслав Прус

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Emancypantki - Болеслав Прус страница 33

Emancypantki - Болеслав  Прус

Скачать книгу

na myśl, że podobny głos już gdzieś słyszała… Ach, tak!… podobnym głosem przemawia na scenie jeden z aktorów komicznych i może dlatego wydało się Madzi, że panna Klara jest w tej chwili bardzo tragiczna.

      – A czy wiesz pani o tej… tej… Joannie?… – ciągnęła dalej panna Howard.

      – Wiem, że wczoraj nie chciała ze mną mówić, a dziś nie przywitała się, co mnie zresztą mało obchodzi – odpowiedziała Madzia.

      – Wczoraj pani Latter zawiadomiła tę… damę klasową, tę… naszą koleżankę… (ach, wstrząsa się cała moja istota!…), że od pierwszego lutego nie będzie mieć miejsca na pensji… Naturalnie, zapłaci jej za cały kwartał…

      – Więc to nieprawda o panu Kazimierzu?… – zawołała Madzia rumieniąc się. – Na niego zawsze robią jakieś plotki…

      Panna Howard spojrzała majestatycznie i rzekła:

      – Idźmy już, bo spieszę się na lekcję… Zdumiewa mnie naiwność pani, panno Magdaleno!…

      Ani słówka więcej. I Madzia nie dowiedziała się, o ile niesłusznymi są plotki rozsiewane na pana Kazimierza.

      15. Pan Zgierski rozmarzony

      Piątego dnia po odwiedzinach Mielnickiego, na kilka minut przed pierwszą, w jadalnym pokoju pani Latter i pod jej osobistym dozorem Stanisław i panna Marta przygotowywali stół do wykwintnego śniadania.

      – Śledzie i kawior – mówiła pani Latter – niech panna Marta postawi z tej strony, przy wódce.

      – Ostrygi na kredensie? – zapytała gospodyni.

      – Ależ gdzież tam. Ostrygi otworzy Stanisław, gdy wejdzie pan Zgierski… Otóż, zapewne i on!… – dodała pani Latter usłyszawszy dzwonek. – Czy Michał jest w przedpokoju?

      Wyszła do gabinetu, a Stanisław spojrzał na pannę Martę, która spuściła oczy.

      – Takiemu to dobrze – mruknął lokaj.

      – Tu się nikt nie pyta Stanisława, komu dobrze, a komu źle – odburknęła gospodyni. – Najgorsza rzecz, kiedy służba rozpuszcza język, bo z tego rodzą się plotki jak pchły z trocin… Stanisław powinien mieć tyle rozumu, ażeby nie wsadzać nosa do cudzego prosa…

      – Oj! oj! oj!… – zawołał stary lokaj chwytając się oburącz za głowę i wybiegł z pokoju.

      Tymczasem do gabinetu pani Latter wszedł oczekiwany gość, pan Zgierski. Był to człowiek przeszło pięćdziesięcioletni, niewysoki, nieco otyły, na którego głowie duża łysina coraz wyraźniej spychała resztkę szpakowatych włosów. Jego ubiór odznaczał się skromną elegancją, a ładna niegdyś twarz wyrazem dobroduszności, której jednak szkodziły niewielkie a ruchliwe czarne oczy.

      – Wszak jestem co do minuty? – zawołał gość trzymając zegarek w ręku. Po czym serdecznie uścisnął rękę pani Latter.

      – Nie powinna bym się z panem witać – odparła obrzucając go ognistym spojrzeniem. – Trzy miesiące!… Czy pan słyszy: trzy miesiące…

      – Czy tylko trzy?… Mnie wydawały się wiekiem!…

      – Obłudniku!…

      – Więc bądźmy szczerzy – mówił gość z uśmiechem. – Kiedy pani nie widzę, mówię sobie: dobrze tak jest; ale kiedy panią zobaczę, myślę: a przecież tak jest lepiej. Oto powód, dla którego do tej pory nie byłem… Dodajmy, że wyjeżdżałem na święta, na wieś… Nie wybiera się pani na wieś?… – spytał z akcentem.

      – Gdzie?… kiedy?…

      – A, pani, to szkoda. Gdy jestem na wsi w lecie, mówię sobie: wieś nigdy nie może być piękniejsza; ale teraz przekonałem się, że wieś jest najpiękniejsza – w zimie. To są czary… Pani, to są istne czary!… Ziemia podobna jest do śpiącej królewny z bajki…

      Kiedy to mówił Zgierski, na twarzy malowało się tak szczere przekonanie, że prawie można mu było wierzyć, gdyby nie biegające czarne oczki, które wiecznie czegoś szukały i wiecznie pragnęły się z czymś ukryć. Kiedy zaś pani Latter słuchała, można było przypuszczać, że rozpływa się w słuchaniu, gdyby od czasu do czasu w jej marzących oczach nie błysnęła iskierka oznaczająca podejrzliwość.

      Dla optymisty Zgierski wyglądał na gościa, który przychodzi na śniadanie, a przynosi trochę zdawkowej poezji; pesymiście mógł przedstawić się jako czarny charakter, który rozsnuwa tajemnicze sieci intryg. Pierwszy posądziłby panią Latter o przyjaźń, która lęka się zostać miłością; drugi podejrzewałby ją o brak zaufania, a nawet obawę wobec Zgierskiego.

      Lecz kto by mógł chwytać głosy odzywające się w duszach tych ludzi, zdziwiłby się usłyszawszy ich monologi.

      „Jestem pewny, że pod pozorami sympatii, lęka się mnie i coś podejrzewa… No, ale to elegancka kobieta…” – mówił do siebie zadowolony Zgierski.

      „On myśli, że ja wierzę w jego spryt i chytrość… No, ale potrzebuję pieniędzy…” – mówiła pani Latter.

      – Jeżeli będzie pani miała sposobność wyjechać na wieś, a mam przeczucie, że tak, niech pani wyjedzie choćby na cały rok, byle zobaczyć wieś w zimie – rzekł Zgierski akcentując pewne wyrazy tonem i spojrzeniami.

      – Ja, na wieś?… pan żartuje… A pensja?

      – Rozumiem – mówił Zgierski tkliwie patrząc jej w oczy – że ma pani wielki obowiązek społeczny. Jak zaś ja to rozumiem, nie potrzebuję tłomaczyć… No, ale mój Boże, każdy człowiek ma trochę praw do osobistego szczęścia, a pani ma więcej aniżeli ktokolwiek inny…

      W oczach pani Latter w pierwszej chwili odmalowało się zdziwienie, nawet niepokój. Lecz wnet błysnęło słówko: „rozumiem!…” – a potem wydarł się z piersi krótki wykrzyknik:

      – A!…

      I pani Latter spojrzała na niego nie ukrywając zdumienia.

      – Więc rozumiemy się?… – spytał Zgierski patrząc na nią głęboko. A w duchu dodał:

      „Złapała się!…”.

      – Jesteś pan straszny człowiek – szepnęła pani Latter dodając w myśli:

      „Już go mam!…”.

      I spuściła oczy, ażeby ukryć błyskawicę triumfu.

      Zgierski patrzył wzrokiem, w którym malowała się chłodna czułość dla niej i niezachwiana wiara w dokładność własnych informacyj. Nagle rzekł:

      – Zatem mogę zapytać…

      Pani Latter zatrzepotała rękoma.

      – O nic nie wolno pytać!… Wolno podać mi rękę i zaprowadzić

Скачать книгу