Emancypantki. Болеслав Прус

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Emancypantki - Болеслав Прус страница 37

Emancypantki - Болеслав  Прус

Скачать книгу

jest tak mały, a wydatki tak raz na zawsze określone, że przy mniejszym procencie nie mógłbym istnieć…

      – Do czego to prowadzi, panie Zgierski?

      – Proszę pani, do… pożyczenia czterech tysięcy rubli, ale… z pewnymi gwarancjami. Rozumiem, że pani bardzo może potrzebować pieniędzy dzisiaj, a z całą łatwością zwrócić je w lipcu. Tylko…

      – Niech pan mówi wyraźnie, panie Zgierski…

      – A jeżeli wyda się to pani szorstkim?…

      – W interesach nie chodzi o dobry ton.

      – Podziwiam panią! – zawołał Zgierski całując jej ręce. – Więc mogę mówić zwięźle, tak jak gdybym stawiał ultimatum?…

      – Ależ proszę.

      – Wybornie. Zatem nie będę dotykał kwestii pana Kazimierza, chociaż… jakkolwiek jest to młodzieniec zdolny i sympatyczny, niemniej może bardzo wpłynąć na przyszłe stanowisko pani.

      – Cóż to znaczy?…

      – To znaczy, że o panu Kazimierzu, zdaje mi się, już coś słyszał pan Mielnicki i… podobno – zamyślił się… – Zapewne zachowanie się pana Kazimierza może oddziałać i na projekta pana Solskiego… Pojmuje pani?

      – Nie, panie.

      – Więc będę jeszcze zwięźlejszym – odparł trochę obrażony Zgierski.

      – Na to czekam od godziny.

      – Cudownie! – uśmiechnął się. – A zatem… będę pani służył czterema tysiącami rubli do lipca, a choćby i do grudnia, jeżeli…

      – Znowu waha się pan?

      – Już nie. Jeżeli otrzymam od pani bilecik donoszący mi, że albo pani przyjęła pana Mielnickiego, albo pan Solski oświadczył się pannie Helenie.

      Pani Latter zacisnęła ręce.

      – Bardzo pan ufa mojej przyjaźni dla siebie – rzekła uśmiechając się.

      – Bo też tylko przyjaciołom mogę służyć w podobnych okolicznościach.

      – Wymaga pan, abym powierzała mu tajemnice rodzinne?…

      – Ja powierzam pani połowę majątku…

      Pani Latter wyciągnęła rękę, którą Zgierski znowu ucałował, i śmiejąc się mówiła:

      – Dziwak z pana, ale wybaczam to… Więc jakaż jest konkluzja naszej rozmowy?

      – Są dwie – odparł Zgierski. – Zostawiam pani pięć tysięcy rubli do połowy lipca i… mogę dostarczyć jeszcze cztery tysiące rubli, ale…

      – Ale?…

      – Ale tylko albo przyszłej pani Mielnickiej, albo przyszłej teściowej pana Solskiego.

      – Jakąż rolę chce pan odegrać wobec mnie? – zawołała prawie z gniewem pani Latter. – Sądziłam, że będziemy mówili o bezpieczeństwie pańskich sum, o… procentach, ale nie o małżeństwach, do których pan ciągle powraca.

      „Musi być bardzo pewna siebie…” – pomyślał Zgierski. I zrobiwszy minę życzliwą a strapioną odpowiedział:

      – Pani!… bo nie śmiem powiedzieć: droga pani… Jaką ja rolę chcę wobec niej odegrać?… Pani, to będzie śmiałe, co powiem, ale powiem. Chcę odegrać rolę przyjaciela, który wyprowadza na świat więźnia z jego celi, choć ten opiera się i gniewa…

      Pani – dodał całując ją w rękę – nie myśl o mnie źle… W tych czasach przechodzi pani ważną epokę życia, waha się pani, a nie ma doradcy… Otóż – ja będę tym doradcą, nawet egzekutorem, bo jestem pewny, że za pół roku będzie mi pani wdzięczna. Chociaż wdzięczność!… – westchnął.

      Nastąpiło milczenie, potem zaczęto mówić o rzeczach obojętnych, ale rozmowa rwała się. Pani Latter była rozdrażniona, Zgierski czuł, że za dużo powiedział i za długo siedzi.

      Więc pożegnał gospodynię domu i wyszedł niekontent z siebie. Miał pasję imponować ludziom przebiegłością i rozległymi informacjami, a dziś pragnął wywołać zdumienie w pani Latter i skłonić ją do poufnych zwierzeń. Tymczasem nic!… Milczała jak kamień, a zamiast podziwiać go, wciąż powracała do pieniędzy i procentów, co gniewało Zgierskiego, który wolałby uchodzić za najchytrzejszego demona aniżeli za małego procentowicza.

      „Ach, te kobiety… te kobiety!… przewrotne istoty…” – myślał czując, że zrobił krok fałszywy.

      Lecz gdy znalazł się na ulicy i owionęło go po wybornych trunkach świeże powietrze, wstąpiła mu w serce otucha.

      – Zaraz!… – mówił – o co ja mam do siebie pretensję?… Zastrzegłem zwrot pięciu tysięcy rubli w sposób stanowczy… Cztery tysiące rubli tylko obiecałem… Mam prawo liczyć kiedyś na stosunki z Mielnickim, z Solskim, z Malinowską, a przecie każdy nowy stosunek to jak bilet na loterię; szansa choćby małej wygranej jest… Mój Boże, ja się kontentuję małymi wygranymi, byle było ich dużo!… A tylko niepotrzebnie wspomniałem o Rzymie, o Dębickim i o kochanym Kaziu… No, ale mam stracić na nim dwieście rubli?… Przecież nie powiedziałem nic, tylkom nadmienił, że troszeczkę gra i że potrzeba go wysłać za granicę. On mi sam za to podziękuje… Po co ja mówiłem o Rzymie? Najlepsza metoda: dać poznać, że się wie o fakcie, a nie cytować źródeł. O, tu zrobiłem błąd…

      Jeżeli Zgierski był grzesznikiem, to w każdym razie krążył blisko drogi zbawienia, ponieważ ciągle rachował się ze sobą.

      Tymczasem do gabinetu pani Latter, która spacerowała rozgorączkowana, wsunęła się gospodyni, panna Marta.

      – Cóż, proszę pani – rzekła z uśmiechem – dobre było śniadanie?

      – Tak… dobre… Oto łotr!

      – Ten Zgierski? – pochwyciła zawsze ciekawa gospodyni.

      – Ach, co tam Zgierski… Ten kochany Dębicki intrygant!…

      Panna Marta klasnęła w ręce.

      – A co, nie mówiłam?… – zawołała. – Nigdy nie mam zaufania do takich ścichapęków. Niby łagodniutki, spokojniutki, a to nurek!… On nawet, proszę pani, wygląda na intryganta i nie dałabym grosza, że gotów popełnić zbrodnię…

      Potok wymowy panny Marty nieco otrzeźwił panią Latter, więc szybko przerwała jej:

      – Tylko… proszę tego nie powtarzać nikomu…

      – Ach, pani, ach, paniuńciu, za kogo mnie pani bierze?… Jezus Maria, wolałabym język stracić aniżeli powtórzyć to, co mi pani mówi pod sekretem. Cóż to ja?… Ale

Скачать книгу