Emancypantki. Болеслав Прус
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Emancypantki - Болеслав Прус страница 39
Madzia tak zlękła się, że nie mogła wydobyć głosu. Bała się pana Kazimierza, ale nie miała siły opierać się jego życzeniu.
– Chcę z panią pogadać o mojej matce, panno Magdaleno…
– Ach, tak!… – i Madzia odetchnęła.
– Niech pani siądzie, panno Magdaleno.
Usiadła, bojaźliwie patrząc mu w oczy.
– Mam do pani dwie prośby. Czy zechce pani je spełnić?… Niech się pani nie lęka: obie dotyczą mojej matki.
– Wszystko jestem gotowa zrobić dla pani Latter – szepnęła Madzia.
– Ale nic dla jej syna – wtrącił Kazimierz z gorzkim uśmiechem. – Mniejsza o mnie – dodał. – Czy pani nie spostrzegła, że moja matka od pewnego czasu jest bardzo… rozdrażniona?…
– Uważamy to wszyscy – odparła po chwili wahania.
– Oczywiście jedno z dwojga: albo matka ma kłopoty, o których nie wiem, albo… grozi jej ciężka choroba – dokończył ciszej, zasłaniając twarz ręką. – Cóż pani o tym sądzi?… – zapytał nagle.
– Ja sądzę, że… może kłopoty…
– Ale jakie?… Przecie ubytek kilku uczennic nic nie znaczy dla pensji… Więc co?… Helenka wyjechała za granicę i o nią chyba matka nie potrzebuje się troszczyć… Ona da sobie radę!… – zawołał z uśmiechem. – Cóż więc pozostaje?… Chyba ja?… No, ale ja także jestem gotów wyjechać i nie wiem, dlaczego mama ociąga się…
Madzia spuściła oczy.
– Doprawdy, że niepokoję się matką – ciągnął pan Kazimierz tonem raczej gniewnym aniżeli zmartwionym. – Jest zdenerwowana, nawet w stosunkach ze mną, a o kuracji nie pozwala sobie mówić… Przy tym zachodzi w niej jakaś zmiana. O ile sięgam pamięcią, zawsze zachęcała mnie do zrobienia wyższej kariery, no i ja robię ją, mam znajomości… Tymczasem dziś, kiedy powinien bym jechać, mama wypaliła mi takie kazanie o pracy i zarobkach, że przestraszyłem się… A co mnie najwięcej niepokoi, że wszystkie morały prawiła mi tonem szyderczym… jakaś podniecona… śmiejąc się…
– Czy pani nie dostrzegła zmiany w zwyczajach mojej matki?… Czy… na przykład… nie uważa pani, ażeby matka… ażeby matka… zażywała eter?… Eterem posługują się niekiedy do uśmierzania bólów newralgicznych… Zresztą – ja nic nie rozumiem…
Rozpaczliwym ruchem objął się rękoma za głowę, ale na jego twarzy widać było tylko rozdrażnienie.
– Proszę, niech pani nikomu nie wspomina, że mówiłem o eterze, bo mogę się mylić… Ale proszę… niech pani daje baczność na mamę, panno Magdaleno – dodał ujmując jej rękę i błagalnie patrząc w oczy. – Doprawdy, że uważam panią za osobę najbliższą nam, jakby drugą córkę mojej matki… I gdyby pani coś dostrzegła, niech zawiadomi mnie o tym, gdziekolwiek będę: tu czy za granicą… Zrobi to pani?… – pytał tonem smutnym i pieszczotliwym.
– Tak… – odpowiedziała cicho Madzia, którą przebiegały dreszcze na dźwięk głosu pana Kazimierza.
– A teraz druga prośba. Niech pani napisze list do Helenki w tym guście, że mama jest rozdrażniona, że na pensji wszystko idzie źle… I niech pani jeszcze doda tonem żartobliwym, że Warszawa dużo mówi o jej zabawach i kokieterii. Szczególna dziewczyna, powiadam pani… Chce podobać się Solskiemu, a bałamuci innych! Dobra to metoda, ale nie z każdym… Solski jest partią zbyt poważną, ażeby godziło się zrażać go lekkomyślnym postępowaniem.
Madzia z niepokojem spojrzała na pana Kazimierza. Przyszły jej na myśl obawy Ady.
– Więc zrobi pani, o co prosiłem?… – To dla mojej matki, panno Magdaleno… – mówił.
– Tak… Chociaż ja nie mogę pisać do Heli o panu Solskim…
Wyraz niecierpliwości przebiegł po pięknym obliczu pana Kazimierza, lecz w jednej chwili zniknął.
– Dobrze, więc mniejsza o Solskiego – rzekł. – Ale za to będzie pani pisywać do mnie za granicę o zdrowiu matki?…
– Napiszę, gdyby zaszło coś ważnego.
– Tylko w takim razie?… Ha, cóż robić, dziękuję i za to…
Znowu ujął rękę Madzi i złożył na niej długi pocałunek spoglądając w oczy.
Madzia zaczęła drżeć, lecz nie była w stanie cofnąć ręki. Pan Kazimierz pocałował ją drugi i trzeci raz, coraz przeciąglej i coraz namiętniej. Lecz gdy wziął za drugą rękę, wyrwała mu obie.
– To niepotrzebne – rzekła wzburzona. – Kiedy chodzi o zdrowie pani Latter, mogę pisać nawet do pana…
– Nawet… do mnie!… – powtórzył pan Kazimierz zrywając się z krzesła. – Ach, jakaż pani nielitościwa!… Jednak musi pani przyznać – dodał z uśmiechem – że wygrałem zakład: pocałowałem panią w rączkę, choć dopiero w kilka miesięcy później, aniżeli zapowiedziałem…
Teraz Madzia przypomniała sobie spór, jaki przeprowadzili w październiku wobec Helenki.
– Ach! – zawołała zmienionym głosem – więc dlatego rozmawiał pan ze mną o swojej matce?… Jest to dowcipne, ale… nie wiem, czy szlachetne…
Nie mogła się pohamować i łzy stoczyły się po jej twarzy.
Chciała wyjść, ale pan Kazimierz zastąpił jej drogę mówiąc z uśmiechem:
– Panno Magdaleno, na miłość boską, niech się pani na mnie nie obraża!… Czyli nie czuje pani w moim postępowaniu tego szubienicznego humoru, który napada ludzi zrozpaczonych?… Nie umiem pani opowiedzieć, co się ze mną dzieje… Lękam się jakiejś katastrofy z matką czy Helą… nie wiem… i jestem tak nieszczęśliwy, że już drwię z samego siebie… Pani mi przebacza, prawda?… Bo ja panią uważam za drugą siostrę, lepszą i rozumniejszą od tamtej… A pani chyba wie, że bracia niekiedy lubią dokuczać siostrom… No, nie gniewa się pani?… Ma pani trochę litości nade mną?… Zapomni pani o moim szaleństwie?… Wszakże tak?…
– Tak… – szepnęła Madzia.
Schwycił ją znowu za rękę, ale Madzia wyrwała mu się i uciekła.
Pan Kazimierz został sam na środku pokoju i położywszy palec na ustach myślał:
„Ma dziewczyna temperament.... Jakie dziwne te kobiety… każda bestyjka inna!… Szkoda, że wyjeżdżam… No, ale przecież nie na wieki…”.
Madzia pobiegła do sypialni, ukryła się za parawanem i cały wieczór przeleżała z głową wciśniętą w poduszki. Gdy przyszły pensjonarki zapytując, co jej jest, miała twarz rozpaloną, błyszczące