Emancypantki. Болеслав Прус

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Emancypantki - Болеслав Прус страница 61

Emancypantki - Болеслав  Прус

Скачать книгу

chcę doktora…

      – No, bo coś trzeba robić… Trzeba trochę panować nad sobą – mówiła tonem wyższości panna Klara. – Taki upadek ducha…

      – Precz!… – krzyknęła pani Latter wskazując jej ręką drzwi.

      – Co?…

      – Precz!… – powtórzyła chwytając brązowy lichtarz.

      Twarz panny Klary zrobiła się popielatą.

      – Wyprowadzam się – syknęła – i nie pierwej wrócę, aż ciebie tu nie będzie…

      Trzasnęła drzwiami, a pani Latter upadła na podłogę i zanosząc się od płaczu szarpała dywan.

      Wbiegł Stanisław, za nim gospodyni, jedna z nauczycielek, nareszcie Madzia. Podniesiono panią Latter i otrzeźwiono. Powoli uspokoiła się i kazała wszystkim odejść, z wyjątkiem Madzi.

      – Zaczekaj tu – rzekła po chwili.

      Wyszła do swej sypialni i w kilka minut wróciła tak spokojna, że Madzia krzyknęła ze zdziwienia. Ani śladu strasznego ataku, tylko zmięta suknia i zamglone oczy przypominały, że jest to ta sama pani Latter, która kwadrans temu tarzała się z bólu na podłodze.

      „Jezus Maria! jakaż to silna kobieta!…” – pomyślała Madzia.

      Pani Latter zbliżyła się do niej i wziąwszy ją za rękę rzekła cicho:

      – Słuchaj… Ale przysięgnij, że mnie nie zdradzisz…

      – Czy może pani przypuścić?… – wyjąkała przestraszona Madzia.

      – Otóż – mówiła pani Latter – ja wyjeżdżam… Zaraz wyjeżdżam stąd… A ty musisz mi pomóc…

      – Ależ pani…

      – Nic nie protestuj, nie spieraj się… bo jak pragnę szczęścia dzieci, zabiję się w twoich oczach – mówiła pani Latter.

      – Gdzież pani chce jechać?

      – Wszystko jedno… gdziekolwiek… do Częstochowy, do Piotrkowa, do Siedlec… Nie jadę na długo, na parę dni, ale… choćby przez jedną dobę nie chcę widzieć pensji i jej ludzi… Powiadam ci: gdybym została jeszcze parę godzin, zabiłabym się albo oszalałabym. A tak, wyjadę na dzień… dwa… oderwę się od tej tortury… zbiorę myśli…

      Zaczęła ściskać i całować nauczycielkę.

      – Ty mnie zrozumiesz, Madziu – mówiła. – Przecież nawet zbrodniarzy niekiedy rozkuwają z łańcuchów i wypuszczają na świeże powietrze… A ja zbrodniarką nie jestem… Pomóż mi więc, jakbyś pomogła twojej matce… Ty jedna w tym piekle masz serce dziecka… tobie jednej mogę powiedzieć, że… chyba Bóg mnie przeklął…

      – Co pani mówi?… niech się pani uspokoi… – błagała Madzia usiłując upaść jej do nóg.

      Pani Latter podniosła ją i posadziła obok siebie.

      – Zlituj się nade mną, dziecko moje, i chciej wyrozumieć. Jestem w trudnym położeniu, a nie mam nikogo… nie tylko, ażeby poradzić się, ale nawet ażeby wypłakać, co mnie boli. Pozostaje tylko mój rozum i własna wola. Tymczasem ja tu stracę rozum… Ot i w tej chwili wydaje mi się, że ściany pokoju gną się… że podłoga zapada pode mną… Tak się boję… taki mam wstręt do tego mieszkania i ludzi, że muszę gdzieś uciec… Na jeden dzień, Madziu, na jeden dzień uwolnij mnie… a przy śmierci błogosławić cię będę… Pomożesz?…

      – Tak – szepnęła Madzia.

      – Więc idźmy.

      Poszły do sypialni, gdzie pani Latter z pośpiechem przebrała się w kortową suknię. Potem do torby podróżnej włożyła koszulę i ręcznik, a nareszcie – butelkę wina i kieliszek.

      – Patrz na moją niedolę, Madziu – mówiła ocierając łzy. – Jeżeli nie wyrwę się stąd, nie odpocznę… grozi mi pijaństwo!… Wyczerpałam się tak, że bez wina nie mogę się obejść jak człowiek chory na tyfus. Na nieszczęście nie ma dość mocnego narkotyku, który by zgłuszył gorycz, jaką nas ludzie zatruwają…

      O, człowiek, cóż to za podłe zwierzę! Kiedy przychodzi na świat, modlisz się jak do cherubina, z którego po kilkunastu latach wyrasta potwór… Czy jest dziecko, którego nie kąpałaby matka łzami, nie otaczała pieszczotami?… Dla niej ono niebem, wiecznością, Bogiem, a co potem?… Prędzej czy później zdarzy się wypadek, że matka nie poznaje swego płodu i doświadcza takiego zdumienia, jak gołąb, któremu skradziono by pisklę, a podrzucono ropuchę…

      – Pani nie powinna tak mówić… – wtrąciła Madzia; lecz umilkła, zawstydzona własną śmiałością.

      Pani Latter spojrzała na nią wzrokiem, w którym była ciekawość i prośba.

      – Mów, mów… – rzekła. – Dlaczego nie powinnam?…

      – Bo przecież to nie jest występek, że Helenka nie chce iść za pana Solskiego, jeżeli go nie kocha. Bez miłości…

      – Bez miłości, mówisz, nie warto iść za mąż – przerwała jej pani Latter. – A z miłością, sądzisz, że warto?… Oj, dziecko, dziecko… znam kobiety, które wychodziły za mąż z miłości i co z tego?… Kupowały sobie wrogów w czasach pomyślnych, zdrajców w porze walki o chleb, a szyderców w niepowodzeniu. Powiem ci, co jest miłość: wyjść za mąż bogato i spisać intercyzę…

      Jezus Maria!… – szepnęła nagle, wyciągając przed siebie ręce.

      – Co pani?…

      – Zaczekaj!… Już przechodzi… Ach, jakie to straszne!… Chwilami zdaje mi się, że się dom wali… Gdybyś widziała te ściany, kiedy się gną… Muszę stąd uciec… nie wytrzymam…

      Usiadła, odpoczęła i mówiła złamanym głosem:

      – Ja wiem, że to są przywidzenia, ale nie mogę się oprzeć… Rozumiem mój stan, ale już nie panuję nad sobą… Trzeba być wariatką, ażeby gniewać się na uczennicę, która nas żegna, na Martę, kiedy częstuje bulionem, na te wbiegania co pół godziny do mego pokoju… Przecież od kilkunastu lat dzieje się to samo, ciągle ktoś wpada… Ale dziś – już nie mogę wytrzymać. Każdy szmer, wyraz, każda twarz ludzka są jak rozpalone sztylety, które mi w mózg wbijają… Muszę jechać, bo tylko to mnie ocali…

      Około szóstej niebo zachmurzyło się i zrobił się zmrok.

      Pani Latter naprędce napisała kilka wyrazów do Zgierskiego i kazała Stanisławowi odnieść list. Potem szybko włożyła kapelusz i zarzuciła na siebie okrycie prosząc Madzi, ażeby tylnymi schodami wyniosła jej torbę na ulicę.

      W kilka minut, niepostrzeżone przez nikogo, spotkały się niedaleko

Скачать книгу