Faraon. Болеслав Прус
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Faraon - Болеслав Прус страница 41
– Przepraszam… przepraszam!… – mówił Ramzes, całując matkę.
Pani wyprowadziła go do ogródka, w którym rosły osobliwe kwiaty, a gdy zostali bez świadków – rzekła:
– Jestem kobietą, więc obchodzi mnie kobieta i matka. Czy chcesz wziąć ze sobą tę dziewczynę w podróż?… Pamiętaj, że hałas i ruch, jaki cię będzie otaczał, jej i dziecku może zaszkodzić. Dla kobiet brzemiennych najlepszą jest cisza i spokój.
– Czy mówisz o Sarze? – spytał zdziwiony Ramzes. – Ona brzemienna?… Nic mi o tym nie wspomniała…
– Może wstydzi się, może sama nie wie – odparła. – W każdym razie podróż…
– Ależ ja jej nie mam zamiaru brać!… – zawołał książę. – Tylko… dlaczego ona kryje się przede mną… jakby dziecko nie było moim?…
– Nie bądźże podejrzliwym!… – zgromiła go pani. – Jest to zwykła wstydliwość młodych dziewcząt… Wreszcie może ukrywała swój stan z obawy, abyś jej nie porzucił?…
– Przecież nie wezmę jej do mego dworu! – przerwał książę z taką niecierpliwością, że oczy królowej uśmiechnęły się, ale przysłoniła je rzęsami.
– No, nie wypada zbyt szorstko odpychać kobiety, która cię kochała. Wiem, że byt jej zapewniłeś. My jej też damy coś od siebie. I dziecko królewskiej krwi musi być dobrze wychowane i posiadać majątek…
– Naturalnie – odparł Ramzes. – Mój pierwszy syn, choć nie będzie posiadał praw książęcych, musi być tak postawiony, abym ja go się nie wstydził ani on nie miał żalu do mnie.
Po pożegnaniu się z matką Ramzes chciał jechać do Sary i w tym celu wrócił do swoich pokojów.
Wstrząsały nim dwa uczucia: gniew na Sarę, że ukrywała przed nim powody swej słabości, i – duma, że on ma być ojcem.
On ojcem!… Tytuł ten nadawał mu powagę, która jakby wspierała jego urzędy: wodza i namiestnika. Ojciec – to już nie młodzieniaszek, który z szacunkiem musi patrzeć na ludzi starszych od siebie.
Książę był zachwycony i rozrzewniony. Chciał zobaczyć Sarę, zgromić ją, a potem uściskać i obdarować. Gdy jednak wrócił do swojej części pałacu, zastał dwu nomarchów z Dolnego Egiptu, którzy przyszli zdać mu raport o nomesach127. A gdy wysłuchał ich, był już zmęczony. Nadto miał u siebie wieczorne przyjęcie, na które nie chciał się spóźnić.
„I znowu u niej nie będę – myślał. – Biedna dziewczyna, nie widziała mnie blisko dwie dekady…”
Wezwał Murzyna.
– Masz ty tą klatkę, którą dała ci Sara wówczas, kiedyśmy witali jego świątobliwość?
– Jest – odparł Murzyn.
– Weźże z niej gołębia i zaraz wypuść.
– Gołębie już zjedzone.
– Kto je zjadł?…
– Wasza dostojność. Powiedziałem kucharzowi, że ptaki te pochodzą od pani Sary; więc on tylko dla waszej dostojności robił z nich pieczenie i pasztety.
– A niechże was krokodyl pożre! – zawołał skłopotany książę.
Kazał przyjść do siebie Tutmozisowi i jego natychmiast wysłał do Sary. Opowiedział mu historią z gołębiami i ciągnął:
– Zawieź jej szmaragdowe zausznice, bransolety na nogi i ręce i dwa talenty. Powiedz, że gniewam się, iż ukrywała przede mną ciążę, ale jej przebaczę, gdy dziecko będzie zdrowe i ładne. Jeżeli zaś urodzi chłopca, dam jej drugi folwark!… – zakończył, śmiejąc się.
– Ale, ale… namów ją też, aby odsunęła od siebie choć trochę Żydów, a przyjęła choć paru Egipcjan i Egipcjanek. Nie chcę, aby mój syn przyszedł na świat w tym towarzystwie i może jeszcze bawił się z żydowskimi dziećmi. Nauczyliby go podawać ojcu najgorsze daktyle!…
Rozdział XIX
Cudzoziemska dzielnica w Memfisie leżała w północno-wschodnim rogu miasta, blisko Nilu. Liczono tam kilkaset domów i kilkanaście tysięcy mieszkańców: Asyryjczyków, Żydów, Greków, najwięcej Fenicjan.
Był to cyrkuł128 zamożny. Główną arterię tworzyła ulica szeroka na trzydzieści kroków, dość prosta, wybrukowana płaskimi kamieniami. Po obu stronach wznosiły się domy ceglane, piaskowcowe lub wapienne, wysokie na trzy do pięciu pięter. W piwnicach były składy materiałów surowych, na parterach sklepy, na pierwszych piętrach mieszkania ludzi zamożnych, wyżej warsztaty tkackie, szewckie, jubilerskie, najwyżej – ciasne lokale wyrobników.
Budynki tej dzielnicy, jak zresztą w całym mieście, były przeważnie białe. Można jednak było widzieć kamienice zielone jak łąka, żółte jak łan pszenicy, niebieskie jak niebo lub czerwone jak krew.
W wielu zaś domach ściany frontowe były ozdobione obrazami przedstawiającymi zajęcia mieszkańców.
Na domu jubilera długie szeregi rysunków opiewały, że: jego właściciel wyrobione przez siebie łańcuchy i bransolety sprzedawał królom obcych narodów i obudzał129 ich podziw. Ogromny pałac kupca pokryty był malowidłami opowiadającymi trudy i niebezpieczeństwa życia handlowego. Na morzu chwytają człowieka straszne potwory z rybimi ogonami – w pustyni skrzydlate i ogniem ziejące smoki, a na dalekich wyspach trapią go olbrzymy, których sandał większy bywa od fenickiego okrętu.
Lekarz na ścianie swojej pracowni przedstawiał osoby, które dzięki jego pomocy odzyskiwały utracone ręce i nogi, nawet zęby i młodość. Na budynku zaś, zajętym przez władze administracyjne dzielnicy, widać było – beczkę, do której ludzie rzucali złote pierścienie, pisarza, któremu ktoś szeptał do ucha, i rozciągniętego na ziemi penitenta, któremu dwaj inni ludzie bili skórę.
Ulica była pełna. Wzdłuż ścian mieścili się lektykarze, wachlarzownicy, posłańcy i robotnicy, gotowi ofiarować swoją pracę. Środkiem ciągnął się nieprzerwany łańcuch towarów dźwiganych przez tragarzy, osłów lub woły zaprzęgnięte do wozów. Na chodnikach snuli się wrzaskliwi przekupnie świeżej wody, winogron, daktylów, wędzonych ryb, a między nimi kramarze, kwiaciarki, muzykanci i różnego rodzaju sztukmistrze.
W tym ludzkim potoku, który płynął, roztrącał się, sprzedawał i kupował, krzycząc rozmaitymi głosami, wyróżniali się policjanci. Każdy miał brunatną koszulę do kolan, gołe nogi, fartuszek w niebieskie i czerwone pasy, krótki miecz przy boku i potężny kij w garści. Urzędnik ten
127
128
129