Lalka. Болеслав Прус
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Lalka - Болеслав Прус страница 39
– Panie Wokulski – rzekła wyciągając wachlarz w kierunku framugi.
Wokulski przybiegł do niej. Podała mu rękę i we dwoje opuścili salon. Osamotnionego księcia zaraz otoczyli mężczyźni; niektórzy prosili go, ażeby zapoznał ich z Wokulskim.
– Warto, warto!… – mówił zadowolony książę. – Takiego nie było jeszcze między nami. Gdybyśmy dawniej zbliżyli się do nich, nasz nieszczęśliwy kraj wyglądałby inaczej.
Usłyszała to mijająca ich właśnie panna Izabela i – pobladła. Przystąpił do niej młody człowiek z wczorajszej kwesty.
– Zmęczyła się pani? – rzekł.
– Trochę – odpowiedziała ze smutnym uśmiechem. – Przychodzi mi do głowy dziwne pytanie – dodała po chwili – czy ja też potrafiłabym walczyć?…
– Czy z sercem? – zapytał. – Nie warto…
Panna Izabela wzruszyła ramionami.
– Ach, gdzież znowu z sercem. Myślę o prawdziwej walce z silnym nieprzyjacielem.
Ścisnęła go za rękę i opuściła salon.
Wokulski prowadzony przez hrabinę minął długi szereg pokojów. W jednym z nich, z dala od zaproszonych gości, rozlegały się śpiewy i dźwięki fortepianu. Gdy weszli tam, uderzył go szczególny widok. Jakiś młody człowiek grał na fortepianie; z dwu bardzo przystojnych dam, stojących przy nim, jedna udawała skrzypce, druga klarnet; przy tej zaś muzyce tańczyło kilka par, między którymi znajdował się tylko jeden mężczyzna.
– Oj! wy zbytnicy! – zgromiła ich hrabina.
Odpowiedzieli wybuchem śmiechu, nie przerywając zabawy.
Minęli i ten pokój i weszli na schody.
– Ot, widzisz – rzekła hrabina – to jest najwyższa arystokracja. Zamiast siedzieć w salonie, uciekli tutaj dokazywać.
„Jaki oni mają rozum!” – pomyślał Wokulski.
I zdawało mu się, że między tymi ludźmi życie upływa prościej i weselej aniżeli między nadętym mieszczaństwem albo arystokratyzującą szlachtą.
Na górze, w pokoju odciętym od zgiełku i nieco przyćmionym, siedziała w fotelu prezesowa.
– Zostawiam was tu, moi państwo – rzekła hrabina. – Nagadajcie się, bo ja muszę wracać.
– Dziękuję ci, Joasiu – odpowiedziała prezesowa. – Siądźże, proszę cię – zwróciła się do Wokulskiego.
A gdy zostali sami, dodała:
– Nawet nie wiesz, ile obudziłeś we mnie wspomnień.
Teraz dopiero Wokulski spostrzegł, że między tą damą a jego stryjem musiał istnieć jakiś niezwykły stosunek. Opanowało go niespokojne zdumienie.
„Dzięki Bogu – pomyślał – że jestem legalnym dzieckiem moich rodziców.”
– Proszę cię – zaczęła prezesowa – mówisz, że stryj twój umarł. Gdzieże on, biedak, pochowany?
– W Zasławiu241, gdzie mieszkał od powrotu z emigracji242.
Prezesowa znowu podniosła chustkę do oczu.
– Doprawdy?… Ach, ja niewdzięczna!… Byłżeś kiedy u niego?… Nie mówiłże ci nic… Nie oprowadzał cię?… Wszakże tam, na górze, są ruiny zamku, prawda? Stojąż one jeszcze?
– Tam właśnie, do zamku, stryj co dzień chodził na spacer i całe godziny przesiadywaliśmy z nim na dużym kamieniu…
– Patrzajże?… Znam ten kamień; siedzieliśmy wtedy oboje na nim i patrzyliśmy to na rzekę, to na obłoki, których bieg niepowrotny uczył nas, że tak ucieka szczęście. Czuję to dopiero dzisiaj. A studnia jestże w zamku i zawsze głęboka?
– Bardzo głęboka. Tylko trafić do niej trudno, bo wejście zamaskowały gruzy. Dopiero stryj mi ją pokazał.
– Wieszże ty – mówiła prezesowa – że w chwili ostatniego z nim pożegnania myśleliśmy: czy by się do tej studni nie rzucić? Nikt by nas tam nie odszukał i na wieki zostalibyśmy razem. Zwyczajnie – szalona młodość…
Otarła oczy i ciągnęła dalej:
– Bardzo… bardzo lubiłam go, a myślę, że i on mnie trochę… kiedy tak pamiętał wszystko. Ale on był ubożuchny oficer, a ja na nieszczęście bogata, i do tego jeszcze bliska krewna dwu jenerałów. No i rozdzielono nas… Może też byliśmy zanadto cnotliwi… Ale cicho!… cicho… – dodała śmiejąc się i płacząc. – Takie rzeczy wolno mówić kobietom dopiero w siódmym krzyżyku.
Łkanie przerwało jej mowę. Powąchała swój flakonik, odpoczęła i zaczęła znowu:
– Bywają wielkie zbrodnie na świecie, ale chyba największą jest zabić miłość. Tyle lat upłynęło, prawie pół wieku; wszystko przeszło: majątek, tytuły, młodość, szczęście… Sam tylko żal nie przeszedł i pozostał, mówię ci, taki świeży, jakby to było wczoraj. Ach, gdyby nie wiara, że jest inny świat, w którym podobno wynagrodzą tutejsze krzywdy, kto wie, czy nie przeklęłoby się i życia, i jego konwenansów… Ale ty mnie nie rozumiesz, bo wy dziś macie mocniejsze głowy, lecz zimniejsze aniżeli my serca.
Wokulski siedział ze spuszczonymi oczyma. Coś dławiło go, szarpało za piersi. Wpił sobie paznokcie w ręce i myślał, ażeby jak najprędzej stąd wyjść i już nie słuchać skarg, które odnawiały w nim najboleśniejsze rany.
– A maż on, biedaczysko, jaki nagrobek? – spytała po chwili prezesowa.
Wokulski zarumienił się. Nigdy nie przychodziło mu do głowy, ażeby zmarli potrzebowali czegoś więcej nad grudę ziemi.
– Nie ma – ciągnęła prezesowa widząc jego zakłopotanie. – Nie tobie dziwię się, moje dziecko, żeś o nagrobku nie pamiętał, ale sobie wyrzucam, żem zapomniała o człowieku.
Zadumała się i nagle, położywszy na jego ramieniu swoją wychudłą i drżącą rękę, rzekła zniżonym głosem:
– Mam do ciebie prośbę… Powiedz, że ją spełnisz…
– Z pewnością – odparł Wokulski.
– Pozwól, ażebym ja mu postawiła nagrobek. Ale że sama jechać tam nie mogę, więc ty mnie wyręczysz. Weź stąd kamieniarza, niechaj rozłupie ten kamień, wiesz, ten, na którym siadywaliśmy na górze, pod zamkiem, i niech jedną połowę ustawią na jego grobie. Cokolwiek będzie kosztować, zapłacisz, a zwrócę ci razem z dozgonną wdzięcznością. Zrobiszże to?
– Zrobię.
241
242