Lalka. Болеслав Прус
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Lalka - Болеслав Прус страница 40
![Lalka - Болеслав Прус Lalka - Болеслав Прус](/cover_pre664305.jpg)
O, prawda to!… I studnię, która miała nas połączyć, chciałabym upamiętnić w jakiś sposób…
Wokulski wstrząsnął się i patrzył gdzieś szeroko otwartymi oczyma.
– Co tobie? – zapytała prezesowa.
– Nic – odparł z uśmiechem. – Śmierć zajrzała mi w oczy.
– Nie dziw się: krąży koło mnie starej, zatem muszą ją widzieć moi sąsiedzi. Więc zrobisz, o co cię proszę?
– Tak.
– Bądźże u mnie po świętach i… często przychodź. Może się trochę ponudzisz, ale może i ja, niedołężna, przydam ci się na co. A teraz idź już na dół, idź…
Wokulski pocałował ją w rękę, ona go parę razy w głowę; potem dotknęła dzwonka. Wszedł służący.
– Sprowadźże pana do sali – rzekła.
Wokulski był odurzony. Nie wiedział, którędy idzie, nie zdawał sobie sprawy z tego, o czym rozmawiali z prezesową. Czuł tylko, że znajduje się w jakimś odmęcie dużych komnat, starodawnych portretów, cichych stąpań, nieokreślonej woni. Otaczały go kosztowne meble, ludzie pełni delikatności, o jakiej nigdy nie marzył, a nad tym wszystkim, jak poemat, unosiły się wspomnienia starej arystokratki, przesiąknięte westchnieniami i łzami.
„Cóż to za świat?… Co to za świat?…”
A jednak jeszcze mu czegoś brakło. Chciał choć raz spojrzeć na pannę Izabelę.
„No, w sali ją zobaczy…”
Lokaj otworzył drzwi do sali. Znowu wszystkie głowy zwróciły się w jego stronę i ucichły rozmowy jak szum odlatującego ptactwa. Nastała chwila ciszy, w której wszyscy patrzyli na Wokulskiego, a on nie widział nikogo, tylko rozgorączkowanym spojrzeniem szukał bladoniebieskiej sukni.
„Tu jej nie ma” – pomyślał.
– No, tylko patrzcie, jak on sobie nic z was nie robi!… – szepnął śmiejąc się staruszek z siwymi faworytami.
„Musi być w drugiej sali” – mówił do siebie Wokulski.
Spostrzegł hrabinę i zbliżył się do niej.
– Cóż, skończyliście państwo konferencję? – spytała hrabina. – Prawda, jaka to miła osoba, prezesowa?… Ma pan w niej wielką przyjaciółkę, nie większą jednak aniżeli we mnie. Zaraz przedstawię pana… Pan Wokulski!… – dodała zwracając się do damy w brylantach.
– A ja zaraz przystępuję do interesu – rzekła dama patrząc na niego z góry. – Nasze sierotki potrzebują kilku sztuk płótna…
Hrabina lekko zarumieniła się.
– Tylko kilku?… – powtórzył Wokulski i spojrzał na brylanty wyniosłej damy, reprezentujące wartość kilkuset sztuk najcieńszego płótna. – Po świętach – dodał – będę miał honor na ręce pani hrabiny przysłać płótno…
Ukłonił się, jakby chciał odchodzić.
– Chcesz nas pan pożegnać? – spytała trochę zmieszana hrabina.
– Ależ to impertynent! – rzekła dama w brylantach do swej towarzyszki w strusim piórze.
– Żegnam panią hrabinę i dziękuję za zaszczyt, jaki mi pani raczyła wyrządzić!… – mówił Wokulski całując gospodynię w rękę.
– Tylko do widzenia, panie Wokulski, wszak prawda?… Dużo będziemy mieli interesów ze sobą.
I w drugim salonie nie było panny Izabeli. Wokulski uczuł niepokój.
„Przecież muszę na nią spojrzeć… Kto wie, jak prędko spotkamy się w podobnych warunkach…”
– A, jesteś pan – zawołał książę. – Już wiem, jaki ułożyliście spisek z panem Łęckim. Spółka do handlu ze Wschodem – wyborna myśl! Musicie i mnie do niej przyjąć… Musimy poznać się bliżej… – A widząc, że Wokulski milczy, dodał: – Prawda, jakim ja nudny, panie Wokulski? Ale to nic nie pomoże; musicie zbliżyć się do nas, pan i panu podobni i – razem idźmy. Wasze firmy są także herbami, nasze herby są także firmami, które gwarantują rzetelność w prowadzeniu interesów…
Ściskali się za ręce i Wokulski coś odpowiedział, ale co?… – nie było mu wiadome. Niepokój jego wzrastał; na próżno szukał panny Izabeli.
– Chyba jest dalej – szepnął z trwogą, idąc do ostatniego salonu.
Tu pochwycił go pan Łęcki z oznakami niebywałej tkliwości.
– Już pan wychodzisz? Więc do widzenia, drogi panie. Po świętach u mnie pierwsza sesja i w imię boże zaczynajmy.
„Nie ma jej!” – myślał Wokulski żegnając się z panem Tomaszem.
– Ale wiesz pan – szepnął Łęcki – zrobiłeś szalony efekt. Hrabina nie posiada się z radości, książę mówi tylko o tobie… A jeszcze ten wypadek z prezesową… No… cudownie!… Nie można było marzyć o zdobyciu lepszej pozycji…
Wokulski stał już w progu. Jeszcze raz szklanymi oczyma powiódł po sali i – wyszedł z desperacją w sercu.
„Może wypadałoby wrócić i pożegnać ją?… Przecież zastępowała miejsce gospodyni…” – myślał, powoli schodząc ze schodów.
Nagle drgnął słysząc szelest sukni w wielkiej galerii.
„Ona…”
Podniósł głowę i zahaczył damę w brylantach.
Ktoś podał mu palto. Wokulski wyszedł na ulicę zatoczywszy się jak pijany.
„Cóż mi po świetnej pozycji, jeżeli jej tam nie ma?”
– Konie pana Wokulskiego! – zawołał z sieni szwajcar, pobożnie ściskając trzyrublówkę. Łzami zaszłe oczy i nieco zachrypnięty głos świadczyły, że obywatel ten nawet na trudnym posterunku czci jednak pierwszy dzień Wielkiejnocy.
– Konie pana Wokulskiego!… Konie Wokulskiego!… Wokulski, zajeżdżaj!… – powtórzyli stojący furmani.
Środkiem Alei244 z wolna toczyły się dwa szeregi dorożek i powozów w stronę Belwederu245 i od Belwederu. Ktoś z jadących spostrzegł na chodniku Wokulskiego i ukłonił mu się.
„Kolega!” – szepnął Wokulski i zarumienił się.
Gdy
243
244
245
Belweder – pałac wśród parku w południowej części miasta na końcu Alei Ujazdowskich (nazwa „belweder” – z włoskiego „piękny widok”). W tym czasie Belweder należał do rosyjskich generał-gubernatorów. [przypis redakcyjny]