Lalka. Болеслав Прус

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Lalka - Болеслав Прус страница 44

Lalka - Болеслав  Прус

Скачать книгу

tej dziwnej wody widać było kilka czarnych i kilkanaście białych chmur, kotłujących się przy ziemi.

      – To baterie, a tam płoną wsie… – objaśniał podoficer.

      Wpatrzywszy się zaś lepiej, można było dojrzeć gdzieniegdzie, również po obu stronach długiej smugi dymu, prostokątne plamy: ciemne po lewej, białe po prawej. Wyglądały one jak wielkie jeże z połyskującymi kolcami.

      – To nasze pułki, a to austriackie… – mówił podoficer. – No, no!… – dodał – i sam sztab lepiej nie widzi…

      Z tej długiej rzeki dymu dolatywało nas nieustanne trzeszczenie karabinowych strzałów, a w tamtych białych chmurach szalała burza armat.

      – Phy! – odezwałeś się wtedy, Katz – i to ma być bitwa?… Miałem się też czego bać…

      – Zaczekaj no – mruknął podoficer.

      – Przygotuj broń!… – rozległo się po szeregach.

      Klęcząc zaczęliśmy wydobywać i odgryzać patrony268. Rozległo się szczękanie stalowych stempli i trzask odciąganych kurków269… Podsypaliśmy proch na panewki i znowu cisza.

      Naprzeciw nas, może o wiorstę270, były dwa pagórki, a między nimi gościniec. Spostrzegłem, że na jego żółtym tle ukazują się jakieś białe znaki, które wkrótce utworzyły białą linię, a potem białą plamę. Jednocześnie z parowu leżącego o kilkaset kroków na lewo od nas wyszli granatowi żołnierze, którzy niebawem sformowali się w granatową kolumnę. W tej chwili na prawo od nas huknął strzał armatni i nad białym oddziałem austriackim ukazał się siwy obłoczek dymu. Parę minut pauzy i znowu strzał, i znowu nad Austriakami obłoczek. Pół minuty – znowu strzał i znowu obłoczek…

      – Herr Gott!271 – Panie Boże! – zawołał stary podoficer – jak nasi strzelają… Bem272 komenderuje czy diabeł…

      Od tej pory szedł z naszej strony strzał za strzałem, aż ziemia drgała, ale biała plama tam, na gościńcu, rosła wciąż. Jednocześnie na przeciwległym wzgórzu błysnął dym i w stronę naszej baterii poleciał warczący granat. Drugi dym… trzeci dym… czwarty…

      – Mądre bestie! – mruknął podoficer.

      – Batalion!… naprzód marsz!… – wrzasnął ogromnym głosem nasz major.

      – Kompania!… naprzód marsz!… Pluton!… naprzód marsz!… – powtórzyli różnymi głosami oficerowie.

      Znowu uszykowano nas inaczej. Cztery środkowe plutony zostały na tyle, cztery poszły naprzód, na prawo i na lewo. Podciągnęliśmy tornistry i wzięliśmy broń, jak się komu podobało.

      – Z górki na pazurki!… – zawołałeś wtedy, Katz.

      A w tej chwili granat przeleciał wysoko nad nami i pękł gdzieś w tyle z wielkim łoskotem.

      Wtedy błysnęła mi szczególna myśl. Czy bitwy nie są hałaśliwymi komediami, które wojska urządzają dla narodów, nie robiąc sobie zresztą krzywdy?… To bowiem, na co patrzyłem, wyglądało wspaniale, ale nie tak znowu strasznie.

      Zeszliśmy na równinę. Od naszej baterii przyleciał huzar donosząc, że jedna z armat zdemontowana273. Współcześnie na lewo od nas padł granat; zarył się w ziemię, ale nie wybuchnął.

      – Zaczynają nas lizać – rzekł stary podoficer.

      Drugi granat pękł nad naszymi głowami i jedna z jego skorup padła Kratochwiłowi pod nogi. Pobladł, ale śmiał się.

      – Oho!… ho!… – zawołano w szeregu.

      W plutonach, które szły przed nami o jakieś sto kroków na lewo, zrobiło się zamieszanie; gdy zaś kolumna posunęła się dalej, zobaczyliśmy dwu ludzi: jeden leżał twarzą do ziemi, wyciągnięty jak struna, drugi siedział trzymając się rękoma za brzuch. Poczułem zapach prochowego dymu; Katz przemówił coś do mnie, alem go nie słyszał; natomiast zaszumiało mi w prawym uchu, jakby tam wpadła kropla wody.

      Podoficer poszedł w prawo, my za nim. Kolumna nasza rozwinęła się we dwie długie linie. Na paręset kroków przed nami zakłębił się dym. Coś trąbiono, alem nie zrozumiał sygnału; natomiast słyszałem ostre poświsty nad głową i koło lewego ucha. O kilka kroków przede mną coś uderzyło w ziemię zasypując mi piaskiem twarz i piersi. Mój sąsiad strzelił; dwaj stojący za mną prawie na moich ramionach oparli karabiny i wypalili jeden po drugim. Ogłuszony do reszty, wypaliłem i ja… Nabiłem i znowu strzeliłem. Przed front spadł czyjś kask i karabin, ale otoczyły nas takie kłęby dymu, żem nic dalszego nie mógł dojrzeć. Widziałem tylko, że Katz, który ciągle strzelał, wygląda jak obłąkany i ma pianę w kątach ust. Szum w uszach spotęgował mi się tak, żem w końcu nic nie słyszał, ani huku karabinów, ani armat.

      Nareszcie dym stał się tak gęsty i nieznośny, że za wszelką cenę chciałem wydobyć się z niego. Cofnąłem się z początku wolno, później biegiem, widząc ze zdziwieniem, że i inni robią to samo. Zamiast dwu wyciągniętych szeregów zobaczyłem kupę uciekających ludzi. „Czego oni, u diabła, uciekają?…” – myślałem przyspieszając kroku. Nie był to już bieg, ale koński galop. Zatrzymaliśmy się w połowie wzgórza i tu dopiero spostrzegliśmy, że miejsce nasze na placu zajął jakiś nowy batalion, a na szczycie wzgórza walą z armat.

      – Rezerwy w ogniu!… Naprzód, łajdaki!… Świnie wam paść, psubraty!… – wołali czarni od dymu, rozbestwieni oficerowie, ustawiając nas na powrót w szeregi i płazując274 każdego, kto nawinął się im pod rękę.

      Majora między nimi nie było.

      Powoli, zmieszani w odwrocie, żołnierze znaleźli się w swoich plutonach, ściągnęli maruderowie i batalion wrócił do porządku. Ubyło jednak ze czterdziestu ludzi.

      – Gdzież oni się rozbiegli? – spytałem podoficera.

      – Aha, rozbiegli się – odparł zachmurzony.

      Nie śmiałem pomyśleć, że zginęli.

      Ze szczytu wzgórza zjechało dwu furgonistów; każdy prowadził konia objuczonego pakami. Naprzeciw nich wybiegli nasi podoficerowie i wkrótce wrócili z pakietami nabojów. Wziąłem osiem, bo tyle mi brakowało w ładownicy, i zdziwiłem się: jakim sposobem mogłem je zgubić?

      – Wiesz ty – rzekł do mnie Katz – że już po jedynastej?…

      – A wiesz ty, że ja nic nie słyszę? – odparłem.

      – Głupiś. Przecież słyszysz, co mówię…

      – Tak, ale armat nie słyszę… Owszem, słyszę – dodałem skupiwszy

Скачать книгу


<p>268</p>

odgryzać patrony – por. patron: ładunek do broni palnej, ówcześnie rurka papierowa napełniona prochem, zatkana na jednym końcu kulą, na drugim zalepiona. Przed nabiciem żołnierz odgryzał zalepiony koniec patronu, sypał proch w lufę na tzw. panewkę i wpychał za nim papier wraz z kulą, przybijając ją mocno za pomocą pręta zwanego stemplem. [przypis redakcyjny]

<p>269</p>

kurek – w strzelbie skałkowej, używanej jeszcze w pierwszej połowie XIX w., część zamka zaopatrzona w krzemień; za pociągnięciem cyngla krzesała iskry, które udzielały ognia prochowi rozsypanemu na panewce, a przezeń – nabojowi. [przypis redakcyjny]

<p>270</p>

wiorsta – używana w Rosji miara długości, równa ok. 1070 metrom, dzieliła się na 500 sążni. [przypis edytorski]

<p>271</p>

Herr Gott! (niem.) – Panie Boże! [przypis redakcyjny]

<p>272</p>

Bem Józef (1797–1850) – generał polski, uczestnik powstania listopadowego, w latach 1848–1849 wsławił się jako komendant obrony rewolucyjnego Wiednia, a następnie wojsk węgierskich w Siedmiogrodzie, gdzie zwycięsko walczył z Austriakami. W sierpniu 1849 r. był naczelnym wodzem armii węgierskiej; po klęsce powstania wstąpił do armii tureckiej. [przypis redakcyjny]

<p>273</p>

zdemontowana – tu: uszkodzona. [przypis redakcyjny]

<p>274</p>

płazować – uderzać płaską (tępą) stroną szabli. [przypis redakcyjny]