Zwycięstwo. Джозеф Конрад

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zwycięstwo - Джозеф Конрад страница 6

Zwycięstwo - Джозеф Конрад

Скачать книгу

Znalazł go wreszcie i wetknął z pośpiechem do oka. Wyglądało to, jakby się spodziewał, że zwykłe, białe, tropikalne ubranie Heysta przemieni się w promienną szatę, spływającą aż do stóp, że z ramion jego wytryśnie para wielkich olśniewających skrzydeł – i jakby nie chciał opuścić ani jednego szczegółu tego przeobrażenia. Ale jeśli Heyst był aniołem, zesłanym z wyżyn w odpowiedzi na modlitwę, nie zdradził swego niebiańskiego pochodzenia żadną zewnętrzną oznaką. Tedy Morrison, zamiast paść na kolana zgodnie ze swoim porywem, wyciągnął tylko rękę, którą Heyst pochwycił z grzecznym pośpiechem, mrucząc jakieś uprzejme słowa. Morrison dosłyszał tylko: „Drobnostka – jestem uszczęśliwiony – usłużyć…”

      – A więc cuda się dzieją! – rozmyślał przejęty grozą. Dla niego – jak i dla nas wszystkich – mało było prawdopodobnym, aby Opatrzność mogła wybrać na pośrednika w sprawie dotyczącej pieniędzy tego wędrownego Heysta, który ani siał ani orał. To, że znalazł się w Timorze, czy też gdziekolwiek indziej, było tak naturalne, jak sfrunięcie wróbla na ramę okienną w tej lub innej chwili. Ale że mógł mieć w kieszeni pewną sumę pieniędzy – ten fakt właśnie wydawał się niezrozumiałym.

      Tak dalece niezrozumiałym, że gdy brnęli razem piaszczystą drogą w kierunku urzędu celnego – także lepianki z błota – aby zapłacić karę, Morrison oblał się nagle zimnym potem, stanął jak wryty i wykrzyknął urywanym głosem:

      – Ale… ale czy pan nie żartuje?

      – Czy nie żartuję? – Niebieskie oczy Heysta spojrzały twardo na zmieszanego Morrisona. – Jak pan to rozumie, jeśli wolno zapytać? – mówił dalej z chłodną uprzejmością.

      Morrison zawstydził się.

      – Niech mi pan wybaczy. Bóg musiał pana zesłać w odpowiedzi na moją modlitwę. Ale przez te trzy dni odchodziłem prawie od zmysłów ze zmartwiania i teraz nagle przyszło mi na myśl: a jeśli to diabeł go posłał?

      – Nie mam nic wspólnego ze sprawami nadprzyrodzonymi – odrzekł Heyst uprzejmie, idąc obok Morrisona. – Nikt mnie nie posłał. Po prostu znalazłem się na pańskiej drodze.

      – Już ja wiem lepiej – zaprzeczył Morrison. – Nie jestem tego godzien, ale zostałem wysłuchany. Czuję to. Bo skądżeby mi pan zaproponował – —

      Heyst skłonił głowę, jak gdyby chciał wyrazić szacunek dla przekonania, którego nie mógł sam podzielić. Ale utrzymywał w dalszym ciągu, że wobec tak ohydnego faktu postępowanie jego było przecież zupełnie naturalne.

      Później, gdy kara została już zapłacona i obaj mężczyźni znaleźli się na pokładzie brygu, uwolnionego od straży, Morrison, który był nie tylko dżentelmenem, ale i człowiekiem uczciwym, zaczął mówić o spłaceniu długu. Znał dobrze swoją niezdolność do zaoszczędzenia jakiejkolwiek sumy. Wypływało to po części z warunków, po części zaś z jego usposobienia i byłoby rzeczą bardzo trudną ustalić, ile winy spada na każdy z tych czynników. Nawet sam Morrison, zwierzając się Heystowi, nie umiał tego ująć. Oświadczył ze znużeniem, że taki już widać jego los.

      – Nie rozumiem, co to znaczy, ale nigdy nie mogłem nic sobie odłożyć. To doprawdy jakieś przekleństwo. Zawsze znajdzie się parę rachunków, które trzeba zapłacić.

      Wsadził rękę do kieszeni, szukając słynnego notatnika, który znano tak dobrze na wyspach, notatnika, zawierającego wszystkie jego nadzieje. Zaczął gorączkowo przerzucać kartki.

      – A jednak widzi pan – ciągnął – o, tutaj: winni mi są więcej niż pięć tysięcy dolarów! To przecież coś znaczy.

      Nagle urwał. Heyst, który przez cały czas usiłował przybrać minę jak najobojętniejszą, mruknął coś uspakajająco. Ale Morrison był nie tylko uczciwy; był także człowiekiem honoru. W tym ciężkim dniu, w obliczu niezwykłego wysłańca Opatrzności, dokonał się zasadniczy przewrót w jego uczuciach: Morrison zdobył się na akt wyrzeczenia; zerwał ze złudzeniami, którym ulegał przez całe życie.

      – Nie, nie. Nic z tego nie będzie. Nie potrafię ich nigdy przycisnąć. Nigdy. Przez całe lata mówiłem, że to zrobię; ale teraz kładę na tym krzyżyk. Właściwie to nigdy nie wierzyłem, że się na to zdobędę. Niech pan się tego nie spodziewa. Ograbiłem pana.

      Biedny Morrison oparł dosłownie głowę o stół kabiny i trwał w tej zgnębionej postawie, a Heyst przemawiał do niego z najwyszukańszą grzecznością, starając się go uspokoić. Był równie strapiony jak Morrison, gdyż przenikał na wskroś jego uczucia. Heyst nie pogardzał nigdy żadnym godziwym uczuciem. Ale nie umiał wcale okazywać serdeczności i cierpiał dotkliwie nad tym swoim brakiem. Wyszukana uprzejmość nie jest odpowiednim lekarstwem na depresję. Obaj musieli przejść wówczas ciężkie chwile w kabinie na brygu. Wreszcie upadły na duchu Morrison, szukając rozpaczliwie jakiegoś wyjścia z sytuacji, wpadł na myśl, aby zaproponować Heystowi podróżowanie na brygu i podział zysków z przedsiębiorstw handlowych, póki dług nie zostanie wyrównany.

      Fakt, że Heyst mógł w ogóle przyjąć tę propozycję, jest najlepszym dowodem, jak dalece nieustalone i oderwane pędził życie. Nie ma racji przypuszczać, aby odpowiadała mu wtedy specjalnie wędrówka po wszystkich dziurach i zakątkach archipelagu, gdzie koncentrował się prawie cały handel Morrisona. Nic podobnego. Ale byłby przystał na jakikolwiek układ, byle tylko położyć kres dręczącej scenie, która rozgrywała się w kajucie. Wobec zgody Heysta nastąpił zasadniczy zwrot w sytuacji. Morrison podniósł wynędzniałą twarz i, założywszy monokl, spojrzał serdecznie na Heysta, po czym odkorkowano butelkę – i tak dalej. Postanowili, że nie powiedzą nic nikomu o przebiegu całej sprawy. Łatwo zrozumieć, że Morrison nie był dumny z tej historii i bał się, iż go niemiłosiernie wyszydzą.

      – Taki stary wyga jak ja! I dałem się wciągnąć w zasadzkę tym przeklętym łotrom portugalskim! Prześladowano by mnie tym bez końca. Musimy zachować to w tajemnicy.

      Heystowi zależało jeszcze bardziej na przemilczeniu całej sprawy z przyczyn zupełnie odmiennych, a głównie z powodu wrodzonej delikatności. Rola niebiańskiego wysłańca, którą Morrison chciał narzucić swemu wybawcy, byłaby przykrą dla każdego i Heyst miał do niej odrazę. A może nie życzył sobie, aby wiedziano, że posiada pewne środki – choćby niewielkie – dzięki którym może udzielać pożyczek. Ta ich rozmowa w kajucie przypominała duet spiskowców z opery komicznej: „Cicho, sza! tajemnica! tajemnica!” Musiało to być bardzo zabawne, gdyż obaj przejęli się tym najpoważniej w świecie.

      I rzeczywiście, do pewnego czasu udało się tak dobrze całą sprawę zakonspirować, iż orzekliśmy wszyscy, że poczciwy Morrison utrzymuje Heysta; niektórzy zaś wyrażali się, że Heyst nabiera głupiego Morrisona. Ale wiadomo, jak to bywa ze wszystkimi takimi sekretami. Zawsze się znajdzie jakaś szparka, którędy prawda przecieka. Morrisona, który nie odznaczał się specjalną dyskrecją, rozsadzała po prostu wdzięczność i pod naciskiem pytań musiało mu się zapewne wyrwać coś nieokreślonego – na żer plotkującym. A wiadomo także, jak dobrotliwymi komentarzami świat zaopatruje fakty, których nie rozumie. Rozeszła się pogłoska, że Heyst, zdobywszy jakąś tajemniczą władzę nad Morrisonem, przyczepił się do niego i wysysa go bez litości. Ci, którzy mieli sposobność dotrzeć do źródła tych pogłosek, ani przez chwilę nie brali ich na serio. Twórcą ich był – jak się zdaje – niejaki Schomberg, wysoki, brodaty osobnik o męskiej postawie i teutońskich przekonaniach, tudzież o nieposkromionym języku, którym mełł bez wytchnienia. Czy był rzeczywiście

Скачать книгу