Zwycięstwo. Джозеф Конрад
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zwycięstwo - Джозеф Конрад страница 9
Właściciel Sissie miał twarz podobną do zwiędłej cytryny. Mały był i pomarszczony, co mogło wydać się dziwnym, bo Chińczyk rośnie zwykle wszerz i wzdłuż w miarę tego, jak mu się powodzi. Służba w chińskiej firmie jest wcale17 korzystna. Gdy zwierzchnik nabierze przekonania, że się z nim uczciwie postępuje, obdarza zaufaniem wprost nieograniczonym. Wszystko, co zrobi, jest dobre. Więc też stary Chińczyk Davidsona skrzypiał pośpiesznie:
– Dobrze, dobrze, dobrze. Niech kapitan robi, co mu się żywnie podoba.
I na tym się kończyło; jednak niezupełnie. Od czasu do czasu Chińczyk dopytywał się o białego człowieka. – Ciągle tam jeszcze siedzi, co?
– Nigdy go nie widać – musiał wreszcie wyznać Davidson swemu pryncypałowi, który spoglądał na niego w milczeniu przez okrągłe okulary w rogowej oprawie, kilkakrotnie za duże w stosunku do jego małej, starej twarzy. – Nigdy go nie widać.
A do mnie mówił przy sposobności:
– Nie wątpię ani na chwilę, że on tam jest. Kryje się. To bardzo nieprzyjemne. – Davidson był trochę zły na Heysta. – To zabawne – ciągnął dalej. – Ze wszystkich ludzi, z którymi się widuję, nikt nigdy o niego nie zapyta prócz mojego Chińczyka – i Schomberga – dodał po chwili.
Tak, naturalnie – i Schomberga. Ten wypytywał każdego o wszystko i usłyszaną wiadomość przyrządzał w sposób najbardziej skandaliczny, na jaki tylko było stać jego wyobraźnię. Podchodził do nas niekiedy, a jego mrugające, podpuchnięte oczy, grube wargi, a nawet i kasztanowata broda – wszystko było pełne złośliwości.
– Dobry wieczór panom! Czy panowie czego nie potrzebują? Nie? To dobrze. No więc – mówiono mi, że dżungla połknęła już ostatnie budy nad Zatoką Czarnych Diamentów. Naprawdę! On siedzi teraz jak pustelnik na puszczy. Co też ten dyrektor może tam dostać do jedzenia? Nie umiem sobie tego wyobrazić!
Czasami jakiś obcy gość pytał ze zrozumiałym zaciekawieniem:
– Kto taki? Jaki dyrektor?
– Ech, to tam jeden Szwed – odpowiadał z ponurym naciskiem, jak gdyby mówił: jeden bandyta. – Znają go tu dobrze. Został pustelnikiem ze wstydu. Tak właśnie postępuje diabeł, gdy się na nim poznają.
Pustelnik – oto ostatnie z mniej lub więcej dowcipnych przezwisk, które przyczepiono Heystowi podczas jego bezcelowych pielgrzymek w tej części pasa tropikalnego, gdzie bezmyślne plotkarstwo Schomberga drażniło nam uszy.
Ale zdaje się, że Heyst nie został pustelnikiem z zamiłowania. Widok bliźnich nie był mu nieprzeparcie wstrętny. Musimy tak sądzić, ponieważ z tych czy owych przyczyn opuścił na krótko swoje schronienie. Może chciał się tylko przekonać, czy nie ma dla niego listów w biurze Tesmanów? Nie wiem. I nikt tego nie wie. Ale powrót Heysta dowodził, że jego oderwanie od świata nie było zupełne. Wszelka zaś niezupełność jest źródłem kłopotów. Aksel Heyst nie powinien był troszczyć się o swoje listy, czy też inne sprawy, które sprowadziły go do Sourabayi po więcej niż półtorarocznym pobycie na Samburanie. Ale cóż na to poradzić? Nie miał powołania na pustelnika – w tym cała bieda.
Bądź co bądź zjawił się nagle na horyzoncie: szeroka pierś, łyse czoło, długie wąsy, uprzejme obejście i tak dalej – słowem Heyst we własnej osobie, aż do zapadłych oczu o życzliwym spojrzeniu, przyćmionym jeszcze śmiercią Morrisona. Oczywiście Davidson wydobył go z jego zatraconej wyspy. Nie było innego sposobu wydostania się stamtąd, chyba przejazd na jakimś statku krajowców, okazja zresztą rzadka i mało pociągająca. Jakoż przybyli obaj z Davidsonem, któremu Heyst oznajmił, że wybrał się na krótko, na jakieś kilka dni, po czym zamierza wrócić na Samburan.
Gdy Davidson oświadczył na to ze zgrozą, że podobna niedorzeczność jest nie do wiary, Heyst wyjaśnił, iż po zawiązaniu się Spółki Węglowej polecił wysłać swoje rzeczy z Europy na Samburan.
I dla Davidsona, i dla nas wszystkich osłupiająco nową była myśl, że Heyst – ten wędrowny, niesiony prądem, nigdzie nie osiadły Heyst – jest właścicielem jakichś sprzętów, nadających się do umeblowania domu. To było fantastyczne i dziwaczne – tak jakby ptak posiadał coś na własność.
– Rzeczy? To znaczy krzesła i stoły? – spytał Davidson z jawnym zdumieniem.
Heyst miał to właśnie na myśli.
– Biedny mój ojciec umarł w Londynie. Odtąd wszystko było tam na przechowaniu – objaśnił.
– Przez cały ten czas? – zawołał Davidson i uprzytomnił sobie, od jak dawna już znamy Heysta snującego się puszczą wśród drzew.
– Nawet jeszcze dawniej – odrzekł Heyst, który go doskonale zrozumiał.
Dawał tym do zrozumienia, że jego wędrówka zaczęła się, zanim jeszcze się dostał pod naszą obserwację. W której stronie świata? W jakich zamierzchłych czasach? Tajemnica. Może był ptakiem, który nigdy nie miał gniazda.
– Z nauką skończyłem wcześnie – rzekł raz w czasie podróży do Davidsona. – Byłem w szkole w Anglii. Bardzo dobra szkoła. Ale nie święciłem tam wielkich triumfów.
To były zwierzenia Heysta. Żaden z nas nigdy nie usłyszał tak wiele z jego dziejów – prawdopodobnie z wyjątkiem Morrisona, który już nie żył. Wynikałoby stąd, że pustelnicze życie posiada moc rozwiązywania języka – nieprawdaż?
Podczas owego pamiętnego przejazdu na Sissie trwającego około dwóch dni, Heyst napomknął jeszcze Davidsonowi o innych szczegółach ze swego życia – gdyż były to napomknienia, nie informacje. Davidsona bardzo to zajmowało. A zajmowało go nie tylko dlatego, że treść była interesująca, ale i z powodu wrodzonej nam wszystkim ciekawości – tego charakterystycznego rysu ludzkiej natury. Przy tym życie Davidsona, który krążył na Sissie wzdłuż Morza Jawajskiego i z powrotem, było wybitnie monotonne i w pewnym znaczeniu – samotne. Na statku nie miał nigdy żadnego towarzystwa. Od podróżujących krajowców roiło się na pokładzie, ale biali pasażerowie nie zdarzali się nigdy i dwudniową obecność Heysta Davidson uznał pewnie za dar niebios. Opowiedział nam później to wszystko. Heyst mówił mu także o swoim ojcu, który napisał mnóstwo książek. Był filozofem.
– Zdaje mi się, że musiał przy tym mieć bzika – twierdził Davidson. – Pokłócił się widać ze swoją rodziną w Szwecji. W sam raz ojciec dla Heysta. Czyż i on nie ma lekkiego bzika? Mówił mi, że zaraz po śmierci ojca puścił się w świat samopas i wędrował bez ustanku, póki nie natknął się na ten sławny interes węglowy. To tak jakoś pasuje do syna jego ojca – czy nie?
Poza tym Heyst był równie grzeczny jak zawsze. Spytał, ile jest winien za przejazd, a gdy Davidson nie chciał słyszeć o zapłacie, chwycił go serdecznie za rękę, skłonił się dwornie po swojemu i oświadczył, że jest wzruszony przyjacielskim jego postępowaniem.
– Nie mam na myśli tej drobnej kwoty, której pan nie chce przyjąć – ciągnął, potrząsając ręką Davidsona. – Ale jestem wzruszony humanitaryzmem pana. – Drugie potrząśnięcie ręką. – Niech mi pan wierzy, oceniam w całej pełni dobroć, której od
17