Zwycięstwo. Джозеф Конрад
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zwycięstwo - Джозеф Конрад страница 11
Wejście pani Schomberg przerwało rozmyślania Davidsona. Siedzieli teraz we dwoje; milczenie jej i nieruchomość przeszkadzały Davidsonowi. Kapitan bardzo był skłonny do współczucia. Uznał, że byłoby grubiaństwem nie zwracać na nią uwagi. Odezwał się więc, nawiązując rozmowę do afisza:
– Czy ci ludzie mieszkają tu u państwa?
Pani Schomberg była tak dalece nieprzyzwyczajona, aby się do niej zwracano, że na dźwięk jego głosu podskoczyła na krześle. Davidson opowiadał nam później, że podskoczyła zupełnie jak figura wyciosana z drzewa, nie tracąc sztywnej nieruchomości. Nie poruszyła nawet oczami; ale odpowiedziała swobodnie, mimo że usta jej wyglądały jak rzeźbione w drzewie.
– Mieszkali tu przeszło miesiąc. Teraz już wyjechali. Grywali co wieczór.
– A ładnie grywali, co?
Nic na to nie odpowiedziała, a że ciągle patrzyła nieruchomo wprost przed siebie, milczenie jej zbiło z tropu Davidsona. Wyglądało to, jakby go wcale nie słyszała, co było niemożliwe. A może nie chciała sobie pozwolić na wypowiedzenie własnego zdania? Schomberg musiał ją wytresować w tym kierunku i w domowym pożyciu nie wyrywała się pewnie ze swymi sądami Ale Davidson uważał, że honor jego wymaga podtrzymania rozmowy, rzekł więc, tłumacząc po swojemu zdumiewające milczenie gospodyni:
– Aha, rozumiem – nie było to nic szczególnego. Takie zespoły zwykle bywają liche. To pewno banda Włochów, proszę pani? sądząc po nazwisku kapelmistrza.
Zaprzeczyła ruchem głowy.
– Nie. On jest naprawdę Niemcem, tylko farbuje sobie wąsy i brodę dla interesu. Przezwał się Zangiacomo – także dla interesu.
– To ciekawe – rzekł Davidson. Miał głowę wciąż pełną Heysta i przyszło mu na myśl, że pani Schomberg wie może coś niecoś i o innych sprawach. To odkrycie było rzeczą zdumiewającą dla człowieka, który miał sposobność ją widywać. Nikt nie podejrzewał jej nigdy o zdolność myślenia i czucia, w najsłabszym choćby stopniu. Uważało się ją raczej za coś nijakiego; za manekin, albo bardzo pospolity automat, tak zbudowany, że umiał kiwać głową i uśmiechać się idiotycznie od czasu do czasu. Davidson patrzył na jej profil o spłaszczonym nosie, zapadłym policzku i nieruchomym, wyłupiastym oku, utkwionym wprost przed siebie. Zadał sobie pytanie: „Czy to przed chwilą mówiło? czy przemówi jeszcze?” – Było to zagadnienie niezmiernie ciekawe, zupełnie jakby się usiłowało rozmawiać z jakąś maszyną. Uśmiech błądził po tłustej twarzy Davidsona – uśmiech człowieka, zajętego zabawnym doświadczeniem. Odezwał się znowu:
– Ale te muzykantki to prawdziwe Włoszki, co?
Nic go to oczywiście nie obchodziło. Chciał się tylko przekonać, czy mechanizm zareaguje na jego słowa – i tak się też stało. Usłyszał w odpowiedzi, że i kapela nie była rodem z Włoch. Zdaje się, że to taka sobie zbieranina. Automat zamilkł, a wyłupiaste jego oko patrzyło nieruchomo przez całą długość pokoju ku otwartym drzwiom, wychodzącym na „piazzę”. Po krótkiej chwili odezwał się znowu równie cichym głosem:
– Była tam nawet jedna angielska dziewczyna.
– Biedactwo – rzekł Davidson. – Wyobrażam sobie, że takie kobiety nie lepiej są traktowane od niewolnic. Czy ten drab z farbowaną brodą zachowywał się mniej więcej przyzwoicie?
Automat milczał. Współczująca dusza Davidsona wyprowadziła więc własny swój wniosek.
– Co za piekielne życie mają takie kobiety! – rzekł. – Proszę pani, pani mówi, że między nimi była i angielska dziewczyna; czy pani ma na myśli rzeczywiście młodą dziewczynę? Te muzykantki w damskich kapelach nie bywają pierwszej młodości.
– Dość była młoda – zabrzmiał cichy głos pani Schomberg, lecz twarz jej ani drgnęła.
Zachęcony tym Davidson oświadczył, że bardzo tej dziewczynie współczuje. Już to on w ogóle szafował hojnie współczuciem.
– Dokąd pojechali? – zapytał.
– Ona z nimi nie pojechała. Uciekła.
To była druga ciekawa wiadomość, którą Davidson usłyszał. Ożywiło to rozmowę na nowo.
– No, no! – zawołał spokojnie i zapytał z miną człowieka znającego życie:
– A z kim uciekła?
Pani Schomberg siedziała tak nieruchomo, że zdawała się czegoś pilnie nasłuchiwać. Może i nasłuchiwała rzeczywiście; ale Schomberg kończył pewnie drzemkę w jakiejś odległej części domu. Głęboka cisza przeciągnęła się tak długo, że aż się straszno zrobiło. Wreszcie pani Schomberg szepnęła do Davidsona z wyżyn swojego tronu:
– Z tym pańskim przyjacielem.
– Ach tak, więc pani wie, że szukam tu przyjaciela – rzekł Davidson pełen nadziei. – Czy nie mogłaby mi pani powiedzieć…
– Już panu powiedziałam.
– Jak to?
Davidsonowi wydało się, że sprzed oczu usuwa mu się mgła, odsłaniając coś, w co nie mógł uwierzyć.
– To niemożliwe! – wykrzyknął. – Ten człowiek nie jest zdolny do czegoś podobnego. – Ale przy ostatnich słowach głos go zawiódł. Pani Schomberg ani drgnęła – Davidson, który pod wrażeniem nowiny porwał się był z krzesła, osłabł nagle.
– Heyst! ten wzór dżentelmena! – wykrzyknął słabym głosem.
Pani Schomberg zdawała się go nie słyszeć. Zdumiewający fakt porwania nie pasował jakoś do opinii, jaką sobie Davidson o Heyście wyrobił. Heyst nie mówił nigdy o kobietach, zdawał się nigdy o nich nie myśleć, nie pamiętać nawet, że istnieją, a tu nagle coś podobnego! Uciec z pierwszą lepszą muzykantką z kapeli!
– Gdyby mnie wtedy ktoś palcem tknął, byłbym leżał na ziemi – opowiadał nam Davidson w jakiś czas później.
Zapatrywał się już wówczas pobłażliwie na obie strony biorące udział w zdumiewającej eskapadzie. Przede wszystkim wcale nie był pewien po namyśle, czy ten postępek