Zwycięstwo. Джозеф Конрад

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zwycięstwo - Джозеф Конрад страница 11

Zwycięstwo - Джозеф Конрад

Скачать книгу

i bez wątpienia słusznie – za żonę Schomberga. Jak ktoś cynicznie zauważył, za mało była pociągająca, aby odgrywać inną rolę. Krążyły wieści, oparte na jej lękliwym wyrazie twarzy, że Schomberg haniebnie się z nią obchodzi. Davidson uchylił kapelusza na jej widok. Pani Schomberg skłoniła w odpowiedzi wyblakłą twarz i siadła natychmiast za podwyższonym kontuarem, mieszczącym się naprzeciw drzwi, na tle lustra i licznych rzędów butelek. Uczesana była nader wymyślnie, z dwoma lokami, zwieszającymi się z lewej strony wychudłej szyi, suknię zaś miała jedwabną; stawiła się właśnie do popołudniowego zajęcia. Schomberg wymagał tego z jakiejś przyczyny, chociaż obecność jej nie dodawała bynajmniej uroku sali restauracyjnej. Siedziała w dymie i hałasie, niby bóstwo na tronie, uśmiechając się niekiedy bezmyślnie znad bilardów. Nie odzywała się do nikogo i nikt też do niej nie mówił. Sam Schomberg nie zwracał na nią wcale uwagi, co najwyżej rzucał jej spode łba ponure spojrzenia, niczym zresztą nieusprawiedliwione. Nawet Chińczycy ignorowali ją najzupełniej.

      Wejście pani Schomberg przerwało rozmyślania Davidsona. Siedzieli teraz we dwoje; milczenie jej i nieruchomość przeszkadzały Davidsonowi. Kapitan bardzo był skłonny do współczucia. Uznał, że byłoby grubiaństwem nie zwracać na nią uwagi. Odezwał się więc, nawiązując rozmowę do afisza:

      – Czy ci ludzie mieszkają tu u państwa?

      Pani Schomberg była tak dalece nieprzyzwyczajona, aby się do niej zwracano, że na dźwięk jego głosu podskoczyła na krześle. Davidson opowiadał nam później, że podskoczyła zupełnie jak figura wyciosana z drzewa, nie tracąc sztywnej nieruchomości. Nie poruszyła nawet oczami; ale odpowiedziała swobodnie, mimo że usta jej wyglądały jak rzeźbione w drzewie.

      – Mieszkali tu przeszło miesiąc. Teraz już wyjechali. Grywali co wieczór.

      – A ładnie grywali, co?

      Nic na to nie odpowiedziała, a że ciągle patrzyła nieruchomo wprost przed siebie, milczenie jej zbiło z tropu Davidsona. Wyglądało to, jakby go wcale nie słyszała, co było niemożliwe. A może nie chciała sobie pozwolić na wypowiedzenie własnego zdania? Schomberg musiał ją wytresować w tym kierunku i w domowym pożyciu nie wyrywała się pewnie ze swymi sądami Ale Davidson uważał, że honor jego wymaga podtrzymania rozmowy, rzekł więc, tłumacząc po swojemu zdumiewające milczenie gospodyni:

      – Aha, rozumiem – nie było to nic szczególnego. Takie zespoły zwykle bywają liche. To pewno banda Włochów, proszę pani? sądząc po nazwisku kapelmistrza.

      Zaprzeczyła ruchem głowy.

      – Nie. On jest naprawdę Niemcem, tylko farbuje sobie wąsy i brodę dla interesu. Przezwał się Zangiacomo – także dla interesu.

      – To ciekawe – rzekł Davidson. Miał głowę wciąż pełną Heysta i przyszło mu na myśl, że pani Schomberg wie może coś niecoś i o innych sprawach. To odkrycie było rzeczą zdumiewającą dla człowieka, który miał sposobność ją widywać. Nikt nie podejrzewał jej nigdy o zdolność myślenia i czucia, w najsłabszym choćby stopniu. Uważało się ją raczej za coś nijakiego; za manekin, albo bardzo pospolity automat, tak zbudowany, że umiał kiwać głową i uśmiechać się idiotycznie od czasu do czasu. Davidson patrzył na jej profil o spłaszczonym nosie, zapadłym policzku i nieruchomym, wyłupiastym oku, utkwionym wprost przed siebie. Zadał sobie pytanie: „Czy to przed chwilą mówiło? czy przemówi jeszcze?” – Było to zagadnienie niezmiernie ciekawe, zupełnie jakby się usiłowało rozmawiać z jakąś maszyną. Uśmiech błądził po tłustej twarzy Davidsona – uśmiech człowieka, zajętego zabawnym doświadczeniem. Odezwał się znowu:

      – Ale te muzykantki to prawdziwe Włoszki, co?

      Nic go to oczywiście nie obchodziło. Chciał się tylko przekonać, czy mechanizm zareaguje na jego słowa – i tak się też stało. Usłyszał w odpowiedzi, że i kapela nie była rodem z Włoch. Zdaje się, że to taka sobie zbieranina. Automat zamilkł, a wyłupiaste jego oko patrzyło nieruchomo przez całą długość pokoju ku otwartym drzwiom, wychodzącym na „piazzę”. Po krótkiej chwili odezwał się znowu równie cichym głosem:

      – Była tam nawet jedna angielska dziewczyna.

      – Biedactwo – rzekł Davidson. – Wyobrażam sobie, że takie kobiety nie lepiej są traktowane od niewolnic. Czy ten drab z farbowaną brodą zachowywał się mniej więcej przyzwoicie?

      Automat milczał. Współczująca dusza Davidsona wyprowadziła więc własny swój wniosek.

      – Co za piekielne życie mają takie kobiety! – rzekł. – Proszę pani, pani mówi, że między nimi była i angielska dziewczyna; czy pani ma na myśli rzeczywiście młodą dziewczynę? Te muzykantki w damskich kapelach nie bywają pierwszej młodości.

      – Dość była młoda – zabrzmiał cichy głos pani Schomberg, lecz twarz jej ani drgnęła.

      Zachęcony tym Davidson oświadczył, że bardzo tej dziewczynie współczuje. Już to on w ogóle szafował hojnie współczuciem.

      – Dokąd pojechali? – zapytał.

      – Ona z nimi nie pojechała. Uciekła.

      To była druga ciekawa wiadomość, którą Davidson usłyszał. Ożywiło to rozmowę na nowo.

      – No, no! – zawołał spokojnie i zapytał z miną człowieka znającego życie:

      – A z kim uciekła?

      Pani Schomberg siedziała tak nieruchomo, że zdawała się czegoś pilnie nasłuchiwać. Może i nasłuchiwała rzeczywiście; ale Schomberg kończył pewnie drzemkę w jakiejś odległej części domu. Głęboka cisza przeciągnęła się tak długo, że aż się straszno zrobiło. Wreszcie pani Schomberg szepnęła do Davidsona z wyżyn swojego tronu:

      – Z tym pańskim przyjacielem.

      – Ach tak, więc pani wie, że szukam tu przyjaciela – rzekł Davidson pełen nadziei. – Czy nie mogłaby mi pani powiedzieć…

      – Już panu powiedziałam.

      – Jak to?

      Davidsonowi wydało się, że sprzed oczu usuwa mu się mgła, odsłaniając coś, w co nie mógł uwierzyć.

      – To niemożliwe! – wykrzyknął. – Ten człowiek nie jest zdolny do czegoś podobnego. – Ale przy ostatnich słowach głos go zawiódł. Pani Schomberg ani drgnęła – Davidson, który pod wrażeniem nowiny porwał się był z krzesła, osłabł nagle.

      – Heyst! ten wzór dżentelmena! – wykrzyknął słabym głosem.

      Pani Schomberg zdawała się go nie słyszeć. Zdumiewający fakt porwania nie pasował jakoś do opinii, jaką sobie Davidson o Heyście wyrobił. Heyst nie mówił nigdy o kobietach, zdawał się nigdy o nich nie myśleć, nie pamiętać nawet, że istnieją, a tu nagle coś podobnego! Uciec z pierwszą lepszą muzykantką z kapeli!

      – Gdyby mnie wtedy ktoś palcem tknął, byłbym leżał na ziemi – opowiadał nam Davidson w jakiś czas później.

      Zapatrywał się już wówczas pobłażliwie na obie strony biorące udział w zdumiewającej eskapadzie. Przede wszystkim wcale nie był pewien po namyśle, czy ten postępek

Скачать книгу