Zwycięstwo. Джозеф Конрад
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zwycięstwo - Джозеф Конрад страница 8
Czy była to przenikliwość głupiej nienawiści, czy po prostu idiotyczny upór, który czasem wpływa na bieg rzeczy w sposób najbardziej zdumiewający? Wielu z nas pamięta podobne przykłady zwycięskiego triumfu głupoty. Ten osioł Schomberg także zatriumfował. Podzwrotnikowa Spółka Węglowa została zlikwidowana, jak na początku zaznaczyłem. Tesmanowie umyli ręce. Rząd unieważnił sławetne kontrakty. Gadanina ucichła i wkrótce potem zauważono, że Heyst gdzieś przepadł. Stał się niewidzialny, tak jak w dawnych czasach, kiedy znikał z horyzontu, aby wyzwolić się spod czaru „tych wysp”, uciekając w stronę Nowej Gwinei czy Sajgonu – do ludożerców albo do kawiarni. Zaczarowany Heyst! Czy wyzwolił się wreszcie spod czaru? A może umarł? Zanadto byliśmy obojętni, aby się tym prawdziwie interesować. Lubiliśmy go na ogół, a lubienie nie wystarcza, by podtrzymać czas dłuższy zajęcie się jakąś ludzką istotą. Z nienawiścią rzecz ma się odwrotnie. Schomberg nie mógł Heysta zapomnieć. Ten zapalczywy i męski okaz Niemca umiał dobrze nienawidzić. Często tak bywa z głupcami.
– Dobry wieczór panom! Czy panowie otrzymali wszystko, czego sobie życzą? To dobrze. No, i co ja panom zawsze mówiłem? Aha! Że z tego nic nie będzie. Wiedziałem o tym. Ale o jednej rzeczy chciałbym się jeszcze dowiedzieć: co się też stało z tym – Szwedem.
Podkreślał wyraz Szwed, jak gdyby to znaczyło: łotr. Nie cierpiał w ogóle Skandynawów. Dlaczego? Bóg jeden raczy wiedzieć. Niepodobna przeniknąć takiego durnia. Po chwili ciągnął dalej:
– Będzie już z pięć miesięcy, albo i więcej, jak nie zdarzyło mi się spotkać nikogo, kto by go widział.
Jak już zaznaczyłem, niewiele nas to obchodziło; ale Schomberg nie mógł tego naturalnie zrozumieć. Był tępy aż do śmieszności. Gdy się tylko trzech gości zjawiło w jego gospodzie, nie omieszkał się postarać, aby i Heyst był z nimi.
– Mam nadzieję, że się ten gagatek nie utopił – dodawał z komiczną powagą, która powinna była o dreszcz nas przyprawić; ale gromadka nasza nie była przenikliwa i nie rozumiała psychologicznych motywów tego pobożnego życzenia.
– Dlaczego? Pewno Heyst dłużny jest panu za trunki, co? – spytał ktoś z lekką pogardą.
– Za trunki? Nic podobnego!
Hotelarz nie był człowiekiem interesownym; cechę tę spotyka się dość rzadko w teutońskim charakterze. Wyjawił natomiast z ponurą miną, że Heyst nie odwiedził nawet trzy razy jego „zakładu”. To była właśnie owa zbrodnia, za którą Schomberg życzył Heystowi – ni mniej ni więcej – tylko długiej i udręczonej egzystencji. Oto mamy teutoński zmysł proporcji i rozkoszne usposobienie, nie pamiętające uraz.
Nareszcie pewnego wieczora ujrzano Schomberga, podchodzącego do grupy stałych gości. Był najwidoczniej uszczęśliwiony. Prostował męską pierś z wielką godnością.
– Proszę panów, mam o nim wiadomości. O kim? No o tym Szwedzie. Siedzi wciąż na Samburanie. Wcale się stamtąd nie ruszał. Spółka przepadła, inżynierowie wyjechali, urzędnicy wyjechali, kulisi wyjechali – wszyscy wyjechali; ale on siedzi na miejscu. Kapitan Davidson wracał z zachodu i widział go na własne oczy. Zobaczył coś białego na wybrzeżu; więc skierował parowiec do zatoki i przybił do brzegu w małej łódce. Patrzy – a to doprawdy Heyst. Stoi sobie i chowa książkę do kieszeni. Ugrzeczniony, jak zawsze! Oświadczył, że chodzi po wybrzeżu i czyta. „Pozostałem tu w charakterze właściciela”, mówi do kapitana Davidsona. „Chciałbym ja wiedzieć, co on tam ma do jedzenia. Kawałek suchej ryby od czasu do czasu – i nic więcej. No nie? I pomyśleć, że przyszło na to człowiekowi, który wydziwiał nad moim table-d'hôtem16!
Mrugnął z niezmierną złośliwością. W tej chwili właśnie rozległ się dzwonek i Schomberg poprowadził gości do jadalnego pokoju – niby do świątyni – krocząc poważnie na czele z miną dobroczyńcy ludzkości. Ambicją jego było żywić ludzkość w zamian za pokaźną cenę, a największą rozkoszą – obgadywać gości za plecami. Napawanie się myślą, że Heyst nie ma nic porządnego do zjedzenia, doskonale go charakteryzowało.
IV
Niektórzy z nas, interesując się bardziej Heystem, zwrócili się do Davidsona po szczegóły. Nie było ich wiele. Opowiedział nam, że chciał się dowiedzieć, co się dzieje na Samburanie, i przepłynął na północ od wyspy. Z początku wydało mu się, że z tej strony wybrzeże zupełnie jest opustoszałe. Tego się właśnie spodziewał. Wkrótce nad zwartą masą roślinności, pokrywającej Samburan, zobaczył drzewce sztandaru bez flagi. Potem, gdy płynął przez płytkie wgłębienie, znane swego czasu pod oficjalną nazwą Zatoki Czarnych Diamentów, dostrzegł przez lunetę białą postać na wybrzeżu. Nie mógł to być nikt prócz Heysta.
– Byłem przekonany, że chce, aby go zabrać, więc skierowałem się ku brzegowi. Nie dawał żadnych znaków. Mimo to spuściłem łódkę. Nie było naokoło żywego stworzenia. Trzymał w ręku książkę i wyglądał co do joty tak jak dawniej: czyściutkie ubranie, białe trzewiki, hełm korkowy. Tłumaczył mi, że zawsze miał zamiłowanie do samotności. Pierwszy raz to słyszę! – rzekłem mu na to. Uśmiechnął się tylko. I cóż mu miałem powiedzieć? Z tym człowiekiem nie można jakoś rozgadać się poufale. Coś takiego w nim siedzi. – Nie ma się ochoty.
– Ale po co pan tu siedzi? Czy pan zamierza objąć nadzór kopalni? – zapytałem.
– „Coś w tym rodzaju – odpowiedział. – Pilnuję tego”.
– „Przecież z tego nic już nigdy nie będzie! – zawołałem. – To fakt niezbity, że nie ma tu po co siedzieć”.
– „Och, co do faktów, skończyłem z nimi raz na zawsze” – odrzekł i porywczym ruchem podniósł rękę do hełmu w krótkim ukłonie.
Tak odprawiony Davidson wrócił na pokład, wyprowadził statek z zatoki i, odjeżdżając, śledził z pomostu Heysta, który szedł brzegiem wzdłuż bulwaru. Zanurzył się w wysoką trawę i zniknął, tylko wierzch białego korkowego hełmu zdawał się płynąć po zielonym morzu. Wkrótce zapadła się i ta biała plamka, jakby wessana przez żywą głąb tropikalnej roślinności, która – bardziej od oceanu zazdrosna o ludzkie podboje – pochłaniała ostatnie resztki zlikwidowanej „Podzwrotnikowej Spółki Węglowej – A. Heyst, dyrektor Wschodniego Oddziału”.
Davidson, człowiek dobry i pełen prostoty, dziwnie był tym poruszony. Trzeba zaznaczyć, że bardzo mało wiedział o Heyście. Należał do ludzi, których wytworna uprzejmość słów i postawy Szweda zbijała z tropu najzupełniej. Sam zaś odznaczał się prawdopodobnie wielką subtelnością uczuć, ale jeśli chodzi o zewnętrzną ogładę, nie miał jej więcej od każdego z nas. Tworzyliśmy bezceremonialną bandę, rządzącą się według własnych zasad, nie gorszych – śmiem twierdzić – od zasad innych ludzi; ale ogłada nie należała do głównych naszych zalet. A jednak subtelność Davidsona była tak istotna, że zmieniała drogę parowca, którym dowodził. Zamiast przepływać na południe od Samburanu, powziął zwyczaj okrążania wyspy od północy, mniej więcej o milę od bulwaru.
– Jeśli będzie miał ochotę nas widzieć, to nas zobaczy
16