Strzemieńczyk. Józef Ignacy Kraszewski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Strzemieńczyk - Józef Ignacy Kraszewski страница 9

Strzemieńczyk - Józef Ignacy Kraszewski

Скачать книгу

tylko że oba na nogach mieli chodaki, a nie obcy tu musieli się czuć, bo wesoło i śmiejąc się gwarzyli, z przejeżdżających i przechodzących żarty sobie strojąc.

      Byłby ich może Grześ pominął, gdyby w tej chwili nie zaciążyło im owe zielsko, i rzuciwszy je na ziemię, oba około niego pod krzakiem przypadli odpoczywać.

      Chłopak zbliżający się powoli wpadł im w oko. Swój swego najłatwiej wszędzie dopatrzy… Drewniana miseczka bakałarza wisząca u pasa Grzesiowi, była jakby znakiem jego powołania.

      Mając siedzących minąć, Grześ ich pozdrowił.

      Starszy, któremu z oczów patrzała swawola, wesołość i śmiałość, podniósł rękę i powołał go do siebie.

      – Ani chybi – odezwał się – idziesz pewnie do szkoły.

      – A dokądżeby jeśli nie do niej – odparł Grześ. – A juściż?

      – Zkąd?

      – E! zdaleka bardzo!

      – A no, nie z Tatarszczyzny pewnie? – zaśmiał się starszy.

      – Z Sanoka!

      Chłopcy popatrzyli na się… Niewiele myśląc Grześ, pot z czoła otarłszy, przysiadł się do nich. Oba studenci oglądali go od stóp do głów, aż młodszy bąknął.

      – Bosy!

      – A tyś to w żółtych butach tu przyszedł? – przerwał starszy i zwrócił się do Grzesia.

      – Umiesz-że choć obiecadło? – zapytał.

      – Nie bójcie się, jużem i Donata kosztował i z partesów śpiewam i z piórem się obchodzę jak należy – rzekł Grześ z pewną dumą.

      – Daj go katu! – rozśmiał się starszy – a czegóż się tu myślisz uczyć?

      – Juści znajdzie się jeszcze wiele, nim bakałarzem albo i mistrzem zostanę – śmiało odparł Grześ.

      – Ho! ho! wysoko patrzy bosonogi! – rzekł drugi.

      Śmieli się wszyscy a Grześ z nimi…

      – To mi sam Pan Bóg was w dobrą zesłał godzinę – odezwał się po małej chwili. – Nie odmówicie mi głuptaszkowi, co ani miasta, ani ludzi nie znam, pomocy i rady…

      Starszy w oczy mu zaczął patrzeć.

      – Pójdziesz z nami – rzekł – nie na wiele my ci się zdamy, ale dobra psu mucha.

      – Przydacie mi się, byleście chcieli, na bardzo wiele – odparł Grześ – a Bóg wam zapłaci.

      Wtem starszy z podełba zerknął.

      – Nim Pan Bóg się rozrachuje z nami, gdybyś tak piwa albo podpiwku kazał dać, nie byłoby od rzeczy… Masz za co?

      Zarumienił się Grześ mocno, bo kłamać nie chciał, a groszy jedynych jakie miał od Żywczaka, bardzo mu żal było.

      – Całe moje mienie dwa grosze w kalecie – rzekł wzdychając – dla siebiebym ich nie ruszył pewnie, ale dla was…

      Starszy się namarszczył.

      – Za podpiwek, cienkusz nie zapłacisz wiele, a znajomość oblać potrzeba… Przyszedłszy do szkoły będziesz i tak musiał zmienić swój skarb i wkupić się do trzody… Zrobim tutaj początek…

      Rad nie rad Grześ z węzełka u koszuli jednego groszaka dobył, a starszy z nim poszedł do blizkiego szynku po piwo, obiecując odnieść resztę pieniędzy.

      Pozostawszy sam na sam z młodszym, zapytał Strzemieńczyk na co ziele to zbierali i dokąd je nieśli.

      – Nie taki to łopuch i zielsko paskudne jak się tobie zdaje – odpowiedział chłopak śmiejąc się. – Masz wiedzieć, że to wszystko do leków i dla zdrowia ludzkiego przydatne będzie, gdy ks. kanonik Wacław, dla którego my zbieramy kwiaty i korzonki, przyprawi je jak należy.

      Pokazał nam on, jakie rośliny mu są potrzebne i dla niegośmy je wykopywali i zbierali. Są takie, których sam kwiat obrywać każe, innych korzonki kopać, innych samo liście osmykać.

      Tu chłopak począł z kupy wyciągać co niósł i zdumionemu Grzesiowi ukazywać.

      Tymczasem starszy, któremu imię było Dryszek, powrócił z piwem i pieniędzmi, wiernie denarów resztę Grzesiowi oddając… Zasiedli do podpiwka i rozmowa się dalej toczyła. Z początku niewiele sobie przybysza tego ważyli, już poduczeni studenci, zwłaszcza, że z takiego zapadłego kąta jak Sanok przybywał, ale gdy bliżej go poznali, starszy go oszacować potrafił. Zgadało się o pisaniu, więc Grześ, nie mając się z czem chwalić, przyznał się, że na niem wielką pokładał nadzieję.

      Obaj studenci, którym pismo nie smakowało, bo nad niem dobrze przysiadywać było potrzeba, mówili, że mu nie zazdrościli tej umiejętności.

      – Z tem się nie wydawaj, że piszesz dobrze, jeżeli to prawda, że sanockie dobre pisanie, w Krakowie też niegorszem będzie – rzekł starszy. – Mistrze i bakałarze, gdy się tylko dowiedzą, że ci pióro raźno w ręku chodzi, pokoju nie dadzą, żebyś im Donatów i Aleksandrów, albo i Prisciana przepisywał… Zamęczą cię u pulpitu i uczyć się nie dadzą…

      Grześ na to nie odpowiedział, nie siedzieli już długo, bo wieczór nadchodził, więc cienkuszu dopiwszy, który ich pokrzepił, ziele zabrawszy, dalej do miasta ciągnęli. Nie sam więc i pod opieką rówieśników, miał się do niego Grześ dostać, co mu śmiałości dodało.

      Gdy wreszcie ukazał się oczom ich Wawel piętrzący się na wysokiej górze, wieże kościołów, miasta mury i bramy a baszty potężne, a budowle w zielonych ogrodach rozsiadające się szeroko, chłopak nie mógł się wstrzymać od wykrzyku, zdjął czapkę, przeżegnał się i począł modlić.

      Strach go ogarnął…

      Uśmiechali się z niego Dryszek i Samek w początku, lecz i im na myśl przyszło jak oni pierwszy raz tu się dostali i drżeli a płakali zwątpiwszy o sobie…

      Gród wielki, który chłopak miał przed sobą, nie dawał się ani porównać do tego, co w życiu swem widział, do ubogiego Sanoka, większej już Dukli i Wieliczki, malejących wobec tego olbrzyma w zbroi kamiennej, wieżycami nasrożonej.

      Zdala już dychało to miasto głośno i jakby zmordowane wyziewało dymy i opary… Dzwony wieczorne odzywały się nad niem jęcząco i wesoło… Wybiegające w niebo dzwonnice i wieże, zdawały się stać na straży i w dal patrzeć… Gościniec pod wieczór, im bliżej ku wrotom, tem był pełniejszy…

      – Cóż wy ze mną zrobicie? – zapytał ich Grześ. – Jak myślicie? gdzieby mi o nocleg prosić i gospody szukać?

      – Na tę noc – rzekł Dryszek – chyba gdzie

Скачать книгу