Infantka. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Infantka - Józef Ignacy Kraszewski страница 27
Zamilkł nagle i zwolna w piersi się uderzył.
– Winienem, winienem – szeptał – przebacz mi panie, winienem wiele, ale przejrzałem za późno.
Starosto, pamiętajcie o tej sierocie królewnie Annie, ja życie jej zatrułem. Co z nią będzie? maż ona do końca żywota łzami się obmywać?
– Miłościwy panie – podchwycił Górnicki – naród nigdy panów swoich krwi nie odtrącił i nie zapomniał o niej. Nie trwożcie się o los królewnej.
– Zapóźno przyjdzie jej korona i małżeństwo – przerwał znowu ciszej król. – Katarzyna przecierpiała wiele, Zofia owdowiała, sierota Anna na łasce waszej.
A cóż z tem państwem?
Wstrzymał się król i milczał długo, spojrzał na starostę, jak gdyby go wyzywał.
– Wybierajcie ostrożnie, abyście za soczewicę praw swych nie pozbyli. Jest ich dosyć co sięgną po koronę naszą.
– Cesarz pierwszy – podszepnął Górnicki.
– Cesarz? – zamruczał król – przez nich my straciliśmy Czechy i Węgrów, oba kraje Jagiellonom należały. Ojciec dał się im uwikłać i wydrzeć je sobie.
Cesarz uczynił mnie bezpotomnym, cesarz zakuje was w niewolę!
Podniósł rękę, która opadła ciężko na posłanie.
– Litwa za carem ze strachu. Tyran jest. Katarzyna truchlała, by mu jej nie wydano; nie oddawajcie mu Anny, biednej Anny. Zabije ją.
Nie śmiał Górnicki wspomnieć o Francuzie, ale król sam szepnął.
– Francuskiego króla brat się swata, obcy nam, daleki, młody. Polska niczem dla niego, on na nic dla was.
I dodał po namyśle.
– Pruski książe? któż wie? Zechcecie go?
Starosta słuchał z natężoną uwagą, lecz te myśli przesuwające się z kolei rozmarzonemu po głowie, zdały mu się go dręczyć nadto; przerwał uspokajając.
– Miłościwy panie, Bóg miłosierny. Jeśli osierocić zechce, opiekować się będzie! Pocóż trapić się zawcześnie.
– Tak! przeznaczenia są nieuniknione, konieczność żelazna – westchnął. – Widzę przyszłość, widzę ją… smutna…
– Wasza miłość – odezwał się Górnicki – zechcecie mi wydać jakie rozkazy. Rozkazaliście mnie przywołać.
Król niespokojnie ręką powiódł po czole.
– Nie wiem już – rzekł – tak… potrzebowałem was… Chciałem mieć kogoś przy sobie…
Oczy jego skierowały się na drzwi.
– Sokoły i sępy… chciwe… nikogo więcej… wszyscy czegoś żądają, nikt nic nie przynosi. Słowa pociechy… łzy poczciwej…
Jaki to dzień? – zapytał nagle.
– Niedziela – szepnął Górnicki.
– Tak, byłoż to dziś rano? czy wczoraj, czy miesiąc temu? już nie wiem. Wszystko się zmięszało razem, cała przeszłość leży pogmatwana przedemną.
Te sokoły…
– Zbyćby się ich, miłościwy panie – rzekł starosta.
– Płaczą – począł król – jak ojciec łez niewieścich znieść nie umiem. Giżanka ma córkę… dziecko moje jedyne. Zajączkowska… wiesz… żenić się z nią chciałem… czeka… świat zawiązany.
Zuzię Orłowską aż tu przywieźli… i ta… A! te sokoły!
Nie śmiał nic powiedzieć Górnicki, ale mu się zrobiło przykro, a gdy potem król zamilkł, odważył się podszepnąć:
– Nie myślećby o nich!
– Tak – po chwili dodał król – czarami mnie i napojami wzięły, a zdrowie i życie poszło.
Te, którem kochał, los mi wydarł prędko… przemknęły mi przez życie moje jak cienie, tylko śnię teraz o nich. Widzę je jakby żywe były. Stają koło mnie… Elżbieta i Basia razem.
Starosto – odezwał się żywiej – przywiozłeś mi z sobą ich wizerunki?
– Są w Tykocinie – odparł Górnicki.
– Jam je teraz chciał mieć… pocieszyć się niemi – rzekł król. – W Tykocinie! Jedźże po nie, proszę cię, jedź po nie, a śpiesz jutro do mnie z powrotem. Chcę je mieć, chcę je koniecznie mieć teraz, choćby do trumny.
Górnicki począł się tłómaczyć, dlaczego ich nie zabrał z sobą, lecz w myślach pogrążony, już się go słuchać nie zdawał i powtórzył:
– Jutro – przywieź mi je jutro.
Wtem jakby sobie coś przypomniał.
– Bieliński – spytał – jest w Tykocinie na zamku?
– Nie odstępuje go na krok – rzekł Górnicki. – To człowiek, na którego spuścić się można, miłościwy panie.
– Dla tegom go nad skarbem moim wszystkim postawił – słabnącym głosem dodał August. – Starej wiary to mąż, prawości starej. Mów mu, niech nikomu nie zdaje po mnie mienia, krom królewnej Anny… Ona sióstr nie ukrzywdzi, a ja chcę, aby pokrzywdzoną nie została. Biedna Anna…
Na jej sieroctwo spadnie korona! Kto wie? Wydrą jej może i mój spadek i ją… z Jagiellonek ostatnią…
– Miłościwy panie, nie może to być – przerwał starosta – myśli tych nawet nie przypuszczajcie; ludzie bywają niewdzięczni, naród się niewdzięcznością splamić nie może.
Zygmunta Augusta oblicze zmieniło się wyrazem szyderskim.
– Mylisz się, starosto, mylisz – odparł – przeciwnie, ludzi wdzięcznych znajdzie się coś może, narody zawsze niewdzięczne być muszą!
Napróżno chciał zaprotestować starosta tykociński, król głową potrząsał.
Lecz widać było w skutek długiej już rozmowy tej znużenie.
Wśród niej Zygmunt August chwilami usypiać się zdawał. Słów mu brakło i wypełniało je mruczenie… Mruczenia przerywały mowę. Starosta nie śmiał ani się oddalić bez rozkazu, ani dłużej męczyć króla, który, ile razy go zobaczył, jakby pobudzony do mówienia, usta otwierał i wkrótce wyczerpując się, słabnął.