Waligóra. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski страница 14
– Lubię i ja łowy – rzekł towarzysz jego Gero – przecie one mi nie starczą, po łowach dobrze mieć się przed kim z niemi choć pochwalić – tu zaś nie będzie nawet z kim pogwarzyć…
– Mylisz się – przerwał mu stryj Konrad, – na dworach książąt życie po naszemu, niemieckie, język nasz, śpiewy nasze, ludzie z naszych ziem…
– Tylko kobiet tu naszych brak! – rozśmiał się Gero.
– Są i kobiety nasze – westchnął Krzyżak – ale to bieda że jak żona księcia Henryka Jadwiga… święte bardzo i pobożne, zatem i na dworach ich więcej słychać psalmów niż pieśni miłosnych…
– Eh – odezwał się Hans – darmoby już i nie mówić o tem co tylko tęsknotę obudza, – gadajmy lepiej o łowach. Ja jutro już muszę trochę w las się puścić, bo mi dłonie świerzbią…
– My jutro w dalszą drogę musiemy – rzekł sucho Konrad von Landsberg, który dowodził całym oddziałem…
– Musu przecie nie ma – ciszej odezwał się von Saleiden – co za mus…? Moglibyśmy dać tu koniom się odpaść jeden dzień, a młodzieży dać trochę po lasach poplądrować…
– Tak! tak – rzekł szyderczo Konrad, – żeby gdzie wpadli na książęce lasy i straże, albo na jakie ostępy biskupie lub opacie i kłopotu nam naciągnęli.
– Cóż znowu – krzyknął Hans – przecie tym co niosą życie w obronie wiary na pogan, nikt nie może niewinnej rozrywki zabronić. – Radbym widzieć Biskupa lub Opata coby mi śmiał…
Starsi się rozśmieli.
– Patrzcie go jaki pewny siebie, choć jeszcze krzyża nie nosi! – zawołał Otto, – a cóż to będzie gdy was do zakonu przyjmiemy!!
– Więc choćby nam Krzyżakom – dodał Konrad – wolno było coś więcej, to nie wam którzy jeszcze niemi nie jesteście…
– Dodaj stryju kochany – rzekł Gero, – że podobno oba nie będziemy niemi nigdy. Pójść z wami, zapolować na dzikich ludzi, zgoda, ale śluby składać na cały żywot…
– Ten się szczególniej boi – zaśmiał się Otto, – żeby go nie minęła piękna pani i miękkie łóżko…
– Jakby to Krzyżacy się ich wyrzekali! – mruknął Gero… – swoich nie mają, prawda – ale za to cudze na rycerzy słodko patrzą…
Śmiano się i dowcipowano…
Wśród gwarzenia młodzież potrafiła starym, którzy do kubków często zaglądali, wmówić że konie potrzebowały odpoczynku, a oni polowania. Czeladź, której się spieszyć nie chciało, przywołana na świadectwo, potwierdziła to że spoczynek był dla zmęczonych szkap zbawienny.
Zatem rankiem pozwolono się Geronowi i Hansowi sposobić do łowów w lasach sąsiednich, o które nikt się nie troszczył czyje były, ani o pozwolenie na myślistwo. Rycerzom niemieckim zdawało się że na całym świecie wszystko im wolnem było…
Otto von Saleiden, choć starszy od dwóch ochotników, dał się też skusić na łowy… Konrad tylko jako oddziałem dowodzący przy swych knechtach w namiocie pozostać postanowił i wypocząć do dalszej podróży…
Tego dnia gdy Biskup bawił jeszcze na zamku w Białej Górze, Gero, Hans i Otto ruszali ze świtem w lasy, zabrawszy psy które mieli z sobą, i dwoje czeladzi.
Nie znali wcale okolicy, lecz nawykli byli w podróżach kierować się po słońcu, drzewach i ścieżynach, nie obawiali się więc obłąkać, a nie myśleli zbyt głęboko w puszczę zachodzić.
Mglisty ranek jesienny, wilgotny, psom i myśliwym sprzyjał… Zaledwie się puścili od skraju w gęstsze zarośle, gdy gończe ich zławiać poczęły i odzywać jakby już zwierza tropiły…
Zagrzało to młodych myśliwców, którzy ochoczo za niemi podążali. Lecz las mało widać był spolowany, zwierza w nim się legło wiele, psy coraz to nowe trafiając ślady, to tu to ówdzie zrywały się i goniły. Sami łowcy widzieli w gęstwinach przemykające się sarny i pomniejszego zwierza, nie mogąc ani z łuku strzelić, ni inaczej go dosięgnąć. Choć się zrazu wszystko obiecywało najpomyślniej, ale zdawało urągać dwóm niedoświadczonym a gorącym chłopakom, z których starszy Otto się wyśmiewał, sam więcej świadkiem chcąc być niż współuczestnikiem zabawki.
Szyderstwami jego pędzeni Geron i Hans coraz żywiej gnali za psy w las, starając się tylko aby razem trzymać i być sobie pomocą. Parę razy udało się im strzelić z ciężkich łuków, ale bełty poszły próżno lub utkwiły w drzewach…
Cały tak czas do południa siebie męcząc i konie, postradawszy psy, które daleko się odbiły i ledwie niekiedy głos ich dochodził, nic nie wskórawszy, błąkali się po lesie, aż ostrożniejszy Otto, ciągle z nich szydząc, nakazał spocząć i sam legł – wołając aby na psy trąbili…
Słońce się już w górę podniosłszy z obłoków wybiło, dzień stał prawie gorący, więc na pagórku wstrzymawszy się wszyscy, zabrali wytchnąć nieco i posilić.
Oba młodzi przeklinali lasy tutejsze i zwierza, który jakby na szyderstwo pokazywał się gęsto, a pochwycić nie dawał.
Trąbiono na psy, rozkładając zapasy wzięte z namiotu, z których głodny Otto najpierwszy skorzystał, bo Gero i Hans sprzeczali się nawzajem na siebie składając winę niepowodzenia…
Powrócić do obozu z próżnemi rękami wstyd było, a choć Otto radził się już mieć do odwrotu, wyprosili mu się młodzi, by im szczęścia jeszcze próbować pozwolił… Psy też po jednemu, z językami powywieszanemi, zziajane powoli się ściągały… Jeden z czeladzi przybył także opowiadając iż stado dzikich świń napotkał, które musiało przylegnąć niedaleko w gęstwinie.
Porwał się zaraz Hans, rzuciwszy jadło i Gerona z sobą ciągnąc, psy nawołując puścił z pachołkiem, który mu miał ukazać gdzie się z dzikami spotkał… Odbiegli nie wiele od tego miejsca, w którem Otto leżał jeszcze na murawie, gdy pod kłodą olbrzymią na pół przegniłą, nagle ruszyło się coś i dwa ogromne białe kły dzika zaświeciły. Psy już z obu stron starego odyńca chwytać próbowały, który z ciężkością zdawał się z pod kłody dobywać… Gero i Hans oba naprzód wypuściwszy strzały, które gdzieś w grzbiecie potwornej bestyi uwięzły, dobywszy mieczów śmiało z niemi rzucili się na dzika, ogarniającego się psom natrętnym.
Hans przypadł pierwszy ku niemu, gdy dotąd, jak nieruchomy nieprzyjaciel, skoczył nagle na biegnącego i kłem nogę mu rozpłatawszy, obalił go na ziemię. Gero, który za nim pędził z podniesionem żelazem, nie miał czasu uskoczyć mu z drogi i cięty z kolei padł mając jeszcze tyle odwagi, że miecz cały dzikowi wraził w szyję. Z nim razem uchodził krwawiąc ranny, a psy szarpały go przytrzymując po drodze…
W gąszcze