Waligóra. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski страница 16
Noc była ciemna i chłodna, a mgła jesienna okrywała doliny, i w górze tylko gdzieniegdzie blado gwiazdy migotały, gdy Otto ujrzał bramę znowu przed sobą. Począł z całych sił trąbić.
Tych wrót obronnych ani mógł myśleć zdobywać…
Stanęli oczekując aby się im kto zjawił od grodu. Nierychło coś zaszarzało na wyżkach i słaby głos począł pytać – kto i czego chciał tutaj…
Pytania trudno było zrozumieć, a niemiecka odpowiedź na nie Ottona, ten skutek miała iż człowiek znikł z wyżek i głuche nastąpiło milczenie.
Otto niecierpliwie trąbił znowu, a dobierał najwrzaskliwszych rogu swojego głosów, które musiały wszystkich pobudzić.
Wzdłuż wałów i na bramie zaczęli się pokazywać ludzie, poglądać na stojących u wrót, lecz ni do rozmowy ani do otwierania nie okazywali ochoty. Stara przewodniczka wzięła na siebie przemówienie do ludzi zamkowych… Opowiadała im coraz głośniej i krzykliwiej gdzie i jak tych Niemców napytała i jak się tu dostali.
Ktoś w ostatku złajał ją za to, że naprowadziła na gród nienawistnych ludzi, jakby nie wiedziała że noga ich nie postała nigdy na gródku Waligóry…
Po długich krzykach i sprzeczkach, ktoś z góry, czy miłosierdziem tknięty, czy chcąc się zbyć niepokoju, – kazał podróżnym jechać pod wałami na podzamcze i tam w szopach jakichś szukać schronienia.
Przystępu do zamku wzbroniono zupełnie… Pana w domu nie było, a gdyby o Niemcu się u siebie dowiedział, własnąby spalił siedzibę, żeby ślad stóp jego zatrzeć.
Już Otto miał się według wskazania skierować ku szopom, do których taż sama baba prowadzić się ofiarowała, gdy z bramy do stojącego na koniu Ottona zwiesiła się głowa człowieka, którego po ciemku rozpoznać mu było niepodobna i cicho a ostrożnie, łamaną niemiecką mową rozpytywać zaczęto…
Krzyżak posłyszawszy zrozumiałe mu wyrazy, miał się za ocalonego…
– W imię Zbawiciela i matki Jego N. Panny Maryi, której my sługami jesteśmy, – krzyknął zapalczywie, – cóż to za kraj? jacy w nim mieszkają ludzie? Czyśmy już do pogan się dostali?? – Jesteśmy zakonnicy szpitalni niemieckiego domu z Jerozolimy, jedziemy przyzwani przez księcia Konrada do objęcia danej nam ziemi i walczenia z pogany…
W drodze młodzież naszą spotkał przypadek w lesie, sroga bestya na którą się nierozważnie rzucili poraniła nam ich okrutnie… Żebyśmy też przytułku i ratunku nie znaleźli!!
Westchnienie słyszeć się dało z góry.
– Kraj ci to chrześciański, – odparł głos – ale pan grodka tego z niemieckiemi rycerzami i nierycerzami wcale do czynienia mieć nie chce… A i doma go nie ma, bez niego zaś nikt się tu was wpuścić nie waży.
– I dacie tym szlachetnym młodzieńcom ginąć marnie! – zawołał Otto rozpaczliwie.
Nie dano na to odpowiedzi, aż po chwili, rzekł cicho ktoś.
– Jedźcieno tam do szop na podwalu – jedźcie. Chrustu jest dosyć by ognia zapalić, a i woda pobliżu się znajdzie. – Ztąd może się uda wam dać pomoc jaką…
– Macie pewnie ktoby umiał rany opatrzeć – przyślijcie go, zapłaciemy… – krzyknął Otto dumnie.
– Jedźcie! – powtórzono z góry…
Znów tedy drogą na podwalu, musieli ciągnąć przybyli, aż się szopy opuszczone, z chrustu plecione, z dachami na pół poobrywanemi pokazały… Dawno widać nikt tu oprócz bydła gdy je burza z pola wracające napadła, nie mieszkał. – Lecz co poczynać mieli?
Baba dowiódłszy ich tu, a bojąc się pewnie by ją za posługę Niemcom nie karano, przyszła się żegnać do Ottona, to jest o zapłatę się upomnieć i zamyślała uchodzić, Niemiec znowu dał jej trochę pieniążków, ale puścić nie chciał, bo służyć nie było komu…
Kazano jej chrust zbierać i ogień niecić. Czeladź pilnowała, musiała być posłuszną.
Była już noc późna; na grodku słyszeli piejące kury i naszczekujące psy, które poczuwszy obcych, straszliwie na wałach ujadały i wyły…
Gdy ogień zapłonął, Otto dopiero mógł się nieco rozpatrzeć po okolicy. – Z jednej strony we mgle nocnej majaczyły bory czarne i płaszczyzna która się zdawała błotnistym moczarem, z drugiej sterczało nad niemi grodzisko, góra, wały i ostrokoły… Nawykłe do postrzegania oko Krzyżaka dopatrzyło w pewnem oddaleniu na górze, małej furty w ostrokole, od której ścieżynka kręta prowadziła ku szopom…
Otto się jeszcze rozglądał, gdy u furty zobaczył cień człowieka jakiś, który zdawał się z niej wysuwać i ostrożnie ku nim spuszczać ową drożyną… Nie dowierzał oczom swym, lecz po chwili człek ten zbliżać się zaczął ostrożnie i Krzyżak mógł nawet rozpoznać że był przygarbiony, niewielkiego wzrostu, opończą z kapturem osłonięty. Światło od ogniska padało na niego i długi cień idącego na pochyłości góry wyciągnął się, ruchomy, ginąc w mrokach…
Otto śmiało wystąpił naprzeciw niemu. Postrzegłszy go idący kroku zwolnił, i oba ciekawie przypatrywać się sobie zaczęli. Zamkowy człek z bladą twarzą, nierycerską miał postawę, a broni żadnej – obawiać się go nie miał potrzeby Otto, a był też tak mężnym że i czterechby się nie uląkł…
Był to ksiądz Żegota. On też to ciekawością i miłosierdziem powodowany, dobył z siebie tych słów kilka niemieckich, niegdyś wyuczonych gdy się na duchownego przy niemieckich zakonnikach sposobił. – Nigdy on z tym językiem nienawistnym nie wydawał się przed Waligórą, zapomniał go wiele, – ale dziś rad był iż cokolwiek jeszcze mu z niego zostało.
Pamięć młodości, wdzięk zakazanego owocu, może zbytnia Waligóry ku Niemcom nienawiść, w starym księdzu Żegocie budziły uczucie przeciwne. Język wydawał mu się prawie miłym, miał urok jakiś i powagę; przedstawiał mu się jako mowa ludu który naówczas orężem i wpływem sięgał aż do stolicy Rzymu…
Dnia tego, niebezpieczeństwo od którego uszedł szczęśliwie, czyniąc się chorym i uniknąwszy surowego wyroku Biskupa Iwona, dawało mu usposobienie litościwe, czyniły przez wdzięczność dla Opatrzności za jej łaskę, miłosiernym…
Pomimo więc iż się wykradając z grodka do nienawistnych Niemców narażał na gniew Waligóry, zbiegł ks. Żegota w pomoc tym, którzy jej potrzebowali…
Strach go przejmował, ale szedł, zakrywał twarz, zmienił głos – a wstrzymać się nie mógł.
– Czem wam można być pomocą? – wyszepnął zbliżając się do Ottona… – Wcale źle was do tego miejsca przyprowadzono, nasz miłościwy pan, Comes Mszczuj Odrowąż z Białej Góry, możny i wielkiego rodu mąż, nie lubi narodu