Waligóra. Józef Ignacy Kraszewski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski страница 5

Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski

Скачать книгу

rękach, pobożny pan a miękki, choć mężny, wojny nielubi. Konrad jeżeli go z siodła nie wysadzi, to byle spadł na nie skoczy, i wszystkiem zawładnie. Tak ludzie prorokują.

      – Źle wróżą – przerwał Konrad marszcząc się, – jakby to na granicy silniejszych a bliższych Ślązkich nie było… co już Niemcami są i siłę mają a rozum nasz…

      – A cóż pomogło Władysławowi temu długonogiemu, o którym nam w Magdeburgu opowiadali – odezwał się Hans, – że Niemcem jest i obyczajem i mową?.. Toć siedział na Krakowie, a jak się dał wziąć nań, tak się dał z niego dobrą wolą wyprosić.

      – E! – krzyknął Konrad – bo ten Władysław, niemiecki ma język, prawda, ale serce miał polskie. Dobry człek, a z dobrocią do kądzieli nie na koń.

      Rozśmieli się wszyscy potwierdzając.

      – No to i Ślązcy nic nie wskórają – dodał Hans uparcie, – boć książe Henryk chodził już pono raz pod Kraków i skończyło się na tem że im księża kazali się uściskać i zgodę zapić!!

      – Książe Henryk Wrocławski pobożny pan – odezwał się drwiąco Konrad – Biskupowi nic nigdy nie odmówi… Temu tylko kaptura braknie by mnichem był – a żona mniszka prawdziwa…

      – Więc bądź co bądź – rzekł Otto – naszemu księciu Konradowi najlepsza gwiazda świeci, bo ten słyszę, serce ma kamienne a ręce żelazne… Życie ludzkie mu za muchę nie stoi… Z duchownemi też jak go słuchają dobry, jak się ostro stawią, – nie patrzy czy łysina na łbie – i…

      – Daj pokój naszemu – odezwał się Konrad – przecieżeśmy to jego lennicy i bronić go powinniśmy.

      – Jako, lennicy? – oparł się Otto, – nie lennem nam prawem ziemię dają ale dziedzicznem… Mistrz nasz Herman jest książęciem Cesarstwa i my nikomu lenna ani pokłonu nie winniśmy krom Cesarza!!

      Konrad zamilkł chwilę, potrząsając głową…

      Kubki nalane na nowo, wychylano…

      II

      Mrok już był dobry, gdy na jedynym gościńcu, który przez las prowadził, zdala się coś ukazało jakby ogrodzenie wyniosłe i brama.

      – Otóż i granica Białej Góry! – zawołał Zbyszek…

      W owych czasach gdy większej części posiadłości rubieże były wątpliwe, a miedz, kopców i granic nie pilnowano tak bacznie, bo pustej ziemi dosyć było – obwarowanie tak ściśłe, musiało się czemś wydawać osobliwem. – Biskup stanął i patrzał długo milcząc, inni też spinali się na koniach szepcąc i uśmiechając się. Ruszano ramionami.

      Orszak cały, który się był wstrzymał na krótko ciągnął ku zagrodzie, widoczniejszej już coraz…

      Gościniec przecinał głęboki parów, wał, a na nim stało ogrodzenie i widniała dosyć mocna dawniej, teraz trochę opuszczona brama zamknięta. Nie dochodząc do wału przyparta do niego nędzna, rozkraczona szeroko siedziała buda której dach ladajako poosuwanemi dranicami pobity, cały kurzył dymem od wewnątrz płonącego ogniska. Przez małe otwory w jej ścianach, o mroku wieczornym błyszczało światełko czerwonawe.

      Ludzie tu więc byli.

      Niedługo na ukazanie się ich czekać było potrzeba, gdyż jak tylko stąpanie zbliżających się koni posłyszano w chacie, naprzód jedno okno przyciemniało, bo je ktoś wyglądając niem głową zaparł, potem skrzypnęły drzwi i człek jakiś wyszedł naprzeciw jadącym. Stał jak wryty u progu, zdając się oczom nie wierzyć gdy zobaczył tyle ludzi i koni.

      Zbyszek chciał ku niemu podjechać, gdy Biskup ręką nań skinąwszy aby pozostał, sam się do strażnika przybliżył i pozdrowił go obyczajem chrześciańskim.

      Stróż był człek stary, silny jeszcze, z brodą siwą postrzyżoną i głową odkrytą już wyłysiałą. Na sobie miał kożuszek krótki włosem na wierzch, spodnie płócienne i chodaki.

      W ręku czy dla oznaki swego urzędu czy dla obrony trzymał ogromny drąg, w którego końcu kawał żelaza był przytwierdzony.

      Mruknął coś niewyraźnego za odpowiedź na pozdrowienie Biskupowi.

      – Otwieraj mi wrota – odezwał się Iwo – wskazując ręką na nie. – Jestem bratem Mszczujowym i jadę go odwiedzić a pobłogosławić mu.

      Stróż nie zdawał się rozumieć, podniósł głowę pilno się przysłuchując, oczy wytrzeszczył, usta mu się bezzębne otwarły szeroko, nie odpowiadał…

      Cierpliwie Biskup powoli powtórzył rozkaz wskazując na bramę, ale człek się ani ruszył, ani odpowiadał. Zwrócił się ku Zbyszkowi Iwo, a ten już zsiadał i przyszedł do stróża…

      Powtórzył mu nalegając wolę Biskupa i dodał że jadący był najwyższym Pasterzem…, a należał do rodziny pana z Białej Góry. Wszystko to jeszcze nie trafiło do przekonania milczącego strażnika.

      Słowa z niego dobyć nie było można…

      Już ludzie biskupi zabierali się ku wrotom iść i przebojem je otwierać, coby łatwo przyszło, gdy milczący stróż zaparł im drogę sobą i drągiem. Iwo dał znak by siły nie używać.

      Zlękły człek bełkotać poczynał. Mówił coś, lecz dla braku zębów i głosu, który przestrach stłumił, zrozumieć go było trudno. – Wywijał tylko żwawo drągiem drogę usiłując konnym zapierać.

      Uląkłszy się nacisku ludzi, którzy z koni pozsiadali i zbliżać się do niego i wrot zaczęli, jakby z rozpaczy, nagle począł pod kożuchem szukać czegoś rękami drżącemi, i dobywszy rogu rozpaczliwie tak zatrąbił, iż konie się żachnęły, a kilka z nich w bok rzuciło. Tylko biskupi rumak uszy nastawiwszy do góry, ani drgnął… za co go Iwo po szyi pogłaskał…

      Wrzaskliwy głos rogu wśród ciszy, po nocnej rosie rozszedł się szeroko; jakby go fale niosły powietrzne.

      Upłynęła chwila niepewności – patrzano na siebie i Biskupa, który dał znak, aby czekano…

      Dosyć długo stali wszyscy w miejscu nieruchomi, aż Zbyszek pierwszy zdala przybywającego konia usłyszał. Pędził ktoś od wzgórza poza którem nic widać nie było. Tentent coraz się stawał wyraźniejszy i za wrotami mignął człowiek na koniu, który nie zsiadając z niego przez szpary począł zaglądać.

      Zbyszek podszedł ku niemu. Nim się miał czas przybyły zapytać usłyszał kto czekał i rozkaz aby wrota otwierano.

      – Nikomu się te wrota nie otwierają, choćby i sam pan a książę i król był, bo tu jedynym panem pan nasz… My do nikogo nie mamy nic i nie chcemy aby do nas miano…

      – Ależ brat i Biskup… – zawołał gniewnie Zbyszek… – Słyszysz! my tu nie zcierpimy aby słudze Bożemu opór kto stawił, wrota wywalimy!!

      – To, co? – krzyknął

Скачать книгу