Płomienie. Stanisław Brzozowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Płomienie - Stanisław Brzozowski страница 27
Przez długie trzy lata twarze sąsiadów mojego ojca, bladych ze strachu, drżących, aby nie padł na nich cień podejrzenia, lękających się i rządu, i chłopów, lękających się śmiałości własnych dzieci.
Nie, o tym nie chcę myśleć. Po cóż mam bluzgać szyderstwem na jego mogiłę.
Niechaj śpi zwyciężony, on, który wierzył w polskiego szlachcica.
Zwyciężony…
Miszuk nie urazi słowem twojej mogiły.
On ci tylko żywemu nie mógł ustąpić.
Nie mógł, jak i dziś nie mogę cofnąć ani słowa.
Elle ne se rend pas
La Commune de Paris!210
W 69 roku byłem więc w Petersburgu. Przywiozłem tu razem z sobą swój niepokój i pustkę, która wołała o pełne życie.
Zrazu rzuciłem się na książki.
Nigdy już potem nie wchłonąłem w siebie takiej masy myśli.
Codziennie waliło się coś we mnie, codziennie myśl umacniała się w swojej twierdzy.
Wierzyłem wtedy, że rozum zaczyna dopiero istnieć, że należy go tylko stworzyć, tylko zdobyć formułę przenikliwie jasną i wszechobejmującą, a światło jej rozleje się po ziemi i rozpocznie się nowe życie.
Żyłem w absolutnej próżni.
Bardzo szybko przestałem regularnie uczęszczać na wykłady. Książki mi dawały więcej. Dniami i nocami nie wstawałem od swego stolika w zadymionym pokoju, czytając, notując, kreśląc. Nie odpowiadałem tygodniami na listy i otrzymywałem telegramy. Ojciec niepokoił się. A ja istotnie zapomniałem o wszystkim.
Nie było Polski, legend, wspomnień – byl olbrzymi świat stwarzania się i stawania nieustannego. Z łona przekształceń się materii powstawały formy żywe, rodził się człowiek, tworzył w sobie myśl i rozum, aby zawładnąć światem.
Określałem wtedy sam siebie jako kawał materii, który chce zostać myślą.
To określenie zdobyło mi pierwsze stosunki wśród kolegów.
Wśród kolegów nie znałem nikogo. Nie było tu nikogo z moich stron, nie przywiozłem z sobą żadnych stosunków, żadnych znajomości.
Byłem tu absolutnie sam w tym tłumie i zrazu było mi to nawet dogodne.
Powoli, od czasu do czasu, wymieniałem parę słów z tym lub owym.
Tak raz w laboratorium wygłosiłem do jednego z sąsiadów, jasnowłosego, różowego Niemca, swój aforyzm.
Niemiec był zgorszony; zaczął mi mówić o duszy. Mówił mi o Bewusstsein, Selbslbewutsstsein211. W końcu zaś o Pflichtbewusstsein212.
Roześmiałem się.
Nie lubiłem tego słowa.
Przypominało mi ono ciotkę Emilię, która czytywała i rozumiała wszystko, nawet Darwina, ale skończywszy czytać, mówiła: „To jest bardzo rozumne, ale my nie mamy ojczyzny i dlatego jesteśmy obowiązani szanować wiarę”.
– I cóż to za Pflicht213? – pytam się swojego Schultza.
Na to on mi mówi:
– Ja mam teraz trzysta rubli stypendium, ja bym bardzo chciał nieraz pójść do teatru. Ja to bardzo lubię. Co to znaczy ja? Moje zmysły to lubią. O… i mój umysł to lubi. Ale jaki umysł? Materialistyczny, egoistyczny umysł. I gdybym ja miał tylko ten umysł, tobym poszedł albobym sobie kazał zapalić w piecu, ale bilet kosztuje pół rubla, zapalenie w piecu pięć kopiejek, a mój ojciec jest pastorem i ma dziewięcioro dzieci, więc ja ze swego stypendium muszę posłać mu chociaż osiemdziesiąt, choć sto albo sto dwadzieścia rubli. A dlaczego muszę? Bo jest coś, co się nie zmienia, co nie jest ani ruch, ani przyjemność, ani barwa, ani nic. A co to jest? To jest to: musisz. Więc co jestem ja? Obowiązek. I dlatego ja wiem, że ja mam duszę, bo mam coś, co nie jest ani ruch, ani wrażenie, ani zmiana.
– A dlaczego pastorzy rozmnażają się nieumiarkowanie? – basem przeciągnął sąsiad na prawo, o kudłatej głowie i skośnych oczach. – Obowiązek – dusza. A wcale nie dusza, tylko królicza niewstrzemięźliwość.
Schultz się zaperzył:
– Ja bardzo pana proszę, mój ojciec jest duchowny.
– I mój ojciec jest duchowny – rzekł kudłaty kolega.
– Ja nie pozwalam panu, ja bardzo kocham mojego ojca.
– No, i ja kocham mojego ojca, chociaż pijanica jest, co nawet jest dobrze, bo pop porządnym człowiekiem może być tylko, gdy pije…
– Mój ojciec nie bierze do ust nawet piwa – mówił z dumą Niemiec.
– To źle robi – rzekł nieubłagany wróg pastorów. – Niemiec, który nawet piwa nie pije, cóż to może być za Niemiec. Was i z piwem znieść trudno, a bez piwa…
– Mój ojciec wie, że każda kopiejka to jest ciężko zapracowana kopiejka…
– Ba… i mój stary wie o kopiejce, i wie, że ja mu nie poślę, bo nie mam. A choćbym posłał, to i co? Też nie mówiłbym: obowiązek, tylko: wódka. I choćby mój stary delirium214 dostał, to stąd by nic o mojej duszy nie wynikało.
Niemiec coś mruczał długą chwilę, wreszcie poprawił kołnierzyk i mankiety i podszedł do kudłatego.
– Nazywam się Karol Schultz – rzekł – i pozwoli pan z panem nieznajomym być.
Brunet parsknął śmiechem.
– A ja – rzekł – nazywam się Jaszka Czernow i nie mogę się z panem rozstać, bo dusza moja rozkochała się w panu. I zresztą szanuję pana bardzo, i pana ojca szanuję, i pana siostry.
Niemiec próbował coś mówić, ale Czernow zwrócił się już do mnie.
– Ej, wy, szlachcic – rzekł – a wy o materii tam mówiliście… Po pierwsze Polakowi nie wypada mówić: materia. Wy, szlachcice, mówicie: Bóg i Ojczyzna. A tu: materia. Pierwszy raz słyszę…
– A wy, Jaszka – zawołała z drugiego kąta młoda dziewczyna w niebieskim fartuchu – wam to też nie bardzo wypada Polakom o ojczyźnie mówić. Katkow215 wam się kłania.
– To go spotka afront216, bo ja się nie odkłonię.
– Źle
210
211
212
213
214
215
216