Fermenty. Władysław Stanisław Reymont
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Fermenty - Władysław Stanisław Reymont страница 2
– Może pan masz jakie książki do czytania?
– Nie! nie mam pieniędzy na głupstwa – rzekł szorstko.
Stasio popatrzył na niego z dobrotliwem politowaniem i znowu zmienił przedmiot rozmowy.
– Przyszedł dzisiaj w nocy bagaż dla pana z Warszawy.
– Przyszedł – zawołał radośnie Świerkoski, podnosząc się. – Nie uważałeś pan, czy aby w rogożach?
– Tak, doskonale zapakowany. Kupiłeś pan co?
– I… nie… nie… skądbym wziął pieniędzy, dostałem od familji; – mówił śpiesznie, rzucając niespokojnie oczyma – jakiś stary grat, którego przewóz kosztuje mnie tyle, że jestem zły, iż go wziąłem.
Aparat zaczął stukać, Stasio znowu czytał z pasków, potem wstał, wyszedł na peron, uderzył w dzwonek stacyjny i cofnął się natychmiast.
– Sygnały od Kielc, pociąg wyszedł – rzucił robotnikowi, który się zjawił na dzwonek.
– Chodź pan na wódkę! – szepnął miękko jakoś Świerkoski.
– Po pociągu to i owszem, chociaż, coprawda, wódka mi szkodzi.
– Co tam, mama przyśle lekarstwo! – Zaśmiał się i poklepał go przyjacielsko po żołądku, bo, pomimo ustawicznych drwin, żyli w zgodzie ze Stasiem.
– Słyszysz pan! zawiadowca rozmawia z sobą.
Zaczęli słuchać. Z pokoju Orłowskiego dochodziły wyraźne głosy sprzeczki, czasem jakiś dosadny frazes, klątwa; to znowu przyciszony, pokorny i błagający głos.
– Idjota! musiał się pomylić i sam sobie wymyśla i usprawiedliwia się przed sobą. Jeżeli jego nie zamkną u Bonifratrów, to ja, Świerkoski, będę miał miljony. Pan go nie znasz jeszcze dobrze, ale my… – Nie skończył mówić, bo Orłowski wszedł do nich ze swego pokoju; był ogromnie wzburzony, wielkie, czarne oczy, o krwawym odblasku, pałały mu wzruszeniem, twarz o rysach regularnych, jeszcze bardzo piękna, jakby wycięta z dawnych portretów senatorów weneckich, malowanych przez Tintoretta, otoczona gęstemi, szpakowatemi włosami i zakończona wspaniałą, spływającą do pół piersi brodą, dumna i zacięta, z brwiami prawie zrośniętemi, była aż sina z jakiejś irytacji. Przeszedł obok nich bez słowa i wyszedł na korytarz.
Szedł wolno na piętro kamiennemi schodami, zaciskał ręce, mruczał niewyraźnie, to znowu pobłażająco i wyniośle uśmiechał się.
Wszedł do kuchni, obrzucił badawczo wszystkie sprzęty, zajrzał do ognia pod blachę i przytłumionym głosem zapytał starej służącej, obierającej kartofle pod oknem:
– Panna Janina śpi?
– Nie wiem, ale to chybcikiem obaczę.
– Nie trzeba – powiedział śpiesznie i wszedł do sąsiedniego pokoju, który służył za jadalnię, i przez zapuszczone kotary zajrzał do sypialni córki. W ciemnościach, zaledwie słabo rozrzedzonych pasmami brudnego dnia, przeciekającemi przez zapuszczone story, po chwili patrzenia dostrzegł łóżko i blade, niepewne zarysy Janki leżącej. Musiała usłyszeć szelest jego kroków, bo się poruszyła na pościeli. Poczuł jej wzrok na sobie i natychmiast się cofnął zmieszany. Postał jeszcze chwilę, podniósł koniec brody do ust, przyciął ją zębami i powrócił do kancelarji. Zastał tam Karasia, maszynistę rezerwowego, który mieszkał w Bukowcu, bo tu była rezerwowa maszyna, gotowa w każdej chwili wyruszyć z pomocą, gdyby było tego potrzeba, skinął mu głową i wszedł do swojego pokoju, zamykając drzwi za sobą.
– Świerk! wiesz! – zaczął Karaś, siadając na skrzynce ze środkami opatrunkowemi – jesteś codzień podobniejszy do swojego psa, nawet już płowiejesz. Panie Babiński, pan jesteś grubo uczony, skończyłeś podobno całe trzy klasy; czy Darwin wywodzi ludzi od małp, czy od psów?
– W każdym razie nie od Karasiów.
– Nie jestem godzien takiego zaszczytu, nie jestem godzien! – śmiał się Karaś, zacierał ręce i zaczął drobnemi kroczkami chodzić. Jego drobna, chuda i niska postać, śpiczasta bródka, cienki i długi nos, małe i kłujące oczki, wypukłe bardzo czoło, rzadkie, rudawe włosy, wystające kości policzkowe, sine z odmarznięcia uszy, jego cienkie nogi – wszystko to się trzęsło, skakało i poruszało ustawicznie, zdawało się, że wszystkie jego członki, obciągnięte w gruby kożuch, pokryty wyksatyną błyszczącą, zasmarowane oliwą i smarowidłami, skaczą ustawicznie i grożą rozsypaniem.
– Nie masz pan jakiej nowej książki? – spytał go Staś.
– Mam, wczoraj dostałem, ale jeszcze czytam. Bon! pożyczę panu, kapitalna historja i z takim pieprzykiem, jak to my lubimy, panie Stanisławie. – Zaśmiał się, zatarł ręce, zaczął błyskać oczyma, wyszczerzył zęby i znowu biegał po pokoju.
– Uważasz pan, jest tam schadzka miłosna, cudissimo pisana, aż się krew gotuje przy czytaniu; musisz się pan rzeźwić eterem, albo lepiej pan zrób, przyłóż sobie przed zaczęciem książki synapizmy z chrzanu.
– Dziękuję, takich książek nie czytam – odpowiedział Staś, rumieniąc się.
– Bon! dziewczątko anielskie, gołąbku niewinny, bardzo słusznie robisz, napij się lepiej mleczka, wysmaruj kamforą, połóż do łóżka i czytaj z Tańskich Hofmanową, to dobrze robi, i na sen, i na trawienie. Żarty na stronę – dodał poważniej. – Zaleska musi mieć książki jakie, przecież to kobieta i piękna, i wykształcona, jak zapewnia jej mąż.
– Ślicznie gra na fortepianie – wtrącił Staś i znowu się zarumienił.
– Nie rumień się pan tak dziewiczo, afekty umieściłeś pan godnie; to mi się podoba.
– Jak na marnego Karasia, jest to za duża ryba, wielki szczupak zgryzłby cię.
– Nie bój się, Świerkoski! nie bój się! nie takie wieloryby ogryzałem, i było bon.
Zaczął zacierać ręce i śmiał się tak cicho, głęboko i wstrętnie, że Staś odwrócił się od niego; nie mógł patrzeć na jego oczki, przysłonięte białawą mgłą, i na rzadkie, żółte i ostre zęby, które wyszczerzał w tym śmiechu. Trząsł się cały i rzucał na wszystkie strony.
– Wiecie – zaczął znowu, uspokoiwszy się – byłem wczoraj w Kielcach, miałem przygodę taką, że… cudissimo, opowiem wam, bon?
– Nie ciekawiśmy, schowaj dla swojej Karasicy, będzie wdzięczna – przerwał mu Świerkoski.
– Pociąg dochodzi! – zawołał robotnik, uchylając drzwi z peronu.
Orłowski w czerwonej czapce wyszedł, naciągnął niepokalanie białe rękawiczki i poszedł na peron.
Karaś stanął na stopniach przed dworcem. Świerkoski znowu się złożył w dwoje, a Babiński stukał w aparat, notował, dawał sygnały