Fermenty. Władysław Stanisław Reymont
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Fermenty - Władysław Stanisław Reymont страница 5
– To dobrze; on panią kocha, po warjacku może, ale ogromnie.
Olśniła ją nagle myśl jakaś gnębiąca.
– Czy ojciec zupełnie jest zdrów? – zapytała prędko i wpiła się oczyma w doktora.
– Nie… i dlatego trzeba go oszczędzać, nie wzburzać, bo…
– Co? powiedz pan otwarcie; jestem dosyć silna na usłyszenie zupełnej prawdy, a nietylko pragnę jej, ale potrzebuję ją usłyszeć koniecznie. Tyle przypuszczam, tyle symptomatów dziwnych, prawie przerażających widzę, że boję się o niego.
– Tak, dobrze nie jest, bo jego despotyzm, zaciekłość i ta pewna dwoistość, na którą rozłamuje go powoli ta dwoista służba, jaką pełni… Mówili mi w wydziale o jego raportach…
– Czem się to wszystko może skończyć? – zapytała przerażona, bo doktór umilkł i odwrócił od niej twarz.
– Nie wiem, wiem tylko, że nie trzeba nic mówić, nic – powiedział krótko.
– A jeśli będzie chciał wiedzieć? – zapytała twardo, jakby już chciała rzucić całą prawdę w oczy.
– I wtedy powinna pani nie mówić nic. Prawda jest czasami zbrodnią, bo tak samo zabija. A jeśli ojciec nie obchodzi panią nic, to trzeba powiedzieć, zabije go to odrazu i będzie pani miała później spokój i rozwiązane ręce. – Mówił prędko i gniewnie, nałożył zaraz respirator na usta i rzucił się na krzesełko.
Janka patrzyła długo na niego, po jej pięknej, wychudzonej i zmizerowanej twarzy przewijały się najrozmaitsze uczucia: to ból, to gorycz przypominań, to niepokój i trwoga, to głęboka, ciężka apatja powlekała jej twarz, a oczy zaczynały świecić posępnie pod ciemnemi brwiami jakimś ogniem rezygnacji.
– Co pan myśli o mnie? – zapytała wreszcie. Zapragnęła usłyszeć ciepłe słowo pociechy i przebaczenia, i współczucia; była gotową otworzyć serce, dać ujście dręczącym ją uczuciom, bólom i skargom; pragnęła teraz, w tej chwili, rzucić się na piersi czyje i na nich wypłakać wszystkie nędze całego życia, cały nagromadzony żal. Czuła się tak słabą w tej chwili, bezbronną, a skrzywdzoną, że płacz byłby sprawił jej radość i ulgę; ale doktór długo milczał, pociągał się za nos, przygładzał włosy, patrzył w okno, wreszcie odjął respirator, ścisnął jej dłoń i powiedział:
– Że jesteś nieszczęśliwa, że mi cię, pani, tak żal, jak córki własnej.
– O!… doktorze… o! doktorze… – Nie mogła nic więcej powiedzieć, oczy zaszły jej łzami, przycisnęła jego rękę do ust i opadła na poduszki bezwładnie, tylko łzy, jak jasne, drogie, wyhodowane przez cierpienia perły, posypały się z oczu – i taki nagły a wielki rozlew żalu poczuła w sobie, że nie widziała wychodzącego doktora, że nie słyszała nic i nic nie pamiętała. Leżała bez ruchu i prawie bez przytomności; w każdym swoim atomie czuła łzy i niewypowiedziany ból, co przepalał ją całą.
Ocknęła się wtedy dopiero, gdy służąca na małym stoliczku, przy łóżku, postawiła obiad.
– Niech Janowa zabierze zpowrotem, nie chce mi się jeść.
– Adyć ode wczoraj ani krzynki panienka nie zjadła jeszcze. A kto to słyszał tak się morzyć głodem. Adyć i ja, panienko, niezdrowa, o nie!… w dołku mnie cosik tak ściska, że jaże mnie mroczy. – Spuściła story, odniosła obiad i znowu zaczęła narzekać bolejącym głosem. – I na to bolenie żadnego leku niema, a możeby się to lekarstwo zdało, co panienka używa?
– Niech się Janowa wódki napije, to zaraz przejdzie choroba.
– Wódki!… a prawda, panienko. Wódki! a widzieliście moi ludzie! wódki! a to się przed dobrodziejem odrzekłam, bo to i moja pani córka tego chciała, ale że panienka rzekła, że pomoże na ściskanie, to juści być prawdą musi.
– Niechże Janowa idzie sobie – zawołała zniecierpliwiona.
– Idę! idę… tak samo nieraz mówi moja pani córka. Idę! idę… wódki! aby ino kusztyczek niewielki i na lekarstwo, to grzech być nie musi. – Wyszła, i zaraz rozległ się skrzyp otwieranego kredensu i szczęk szkła.
Janka nasłuchiwała słabo brzmiących odgłosów rozmowy w saloniku, prowadzonej przez ojca.
Doktór zjadł obiad, nie czekając na Orłowskiego, który przyszedł pod koniec dopiero i rozpytywał o Jankę.
– Zupełnie dobrze, może wstać, zresztą wszystko, co potrzeba robić i używać, tutaj napisałem, masz kartkę.
Orłowski chciwie przebiegał oczyma przepisy.
– Dobrze jest, ale nie krzycz na nią, nie warjuj, bo recydywa dla niej, to śmierć – mówił doktór, a widząc, że twarz Orłowskiego czerwienieje, że zaraz wybuchnie gwałtownym tonem sprzeczki, założył respirator na usta i usiadł przy stole.
– Ja ją zabijam, to przeze mnie chora? krzyczę na nią, co?
– Daj spokój, bo w wielkiej części winieneś wszystkiemu – napisał doktór na kartce ołówkiem.
– Więc i ty mówisz, że ja winienem, że ja! – zakrzyczał Orłowski i, zmiąwszy kartkę, rzucił ją na ziemię, rozdeptał, kopnął i stanął na środku pokoju z rozłożonemi rękoma, jakby chciał głośno zaprzeczać, ale usiadł gwałtownie przy oknie, zaczął bębnić po szybach, otworzył lufcik i krzyknął do robotnika, stojącego na peronie.
– Sygnał od Strzemieszyc, nie słyszałeś, bałwanie, że osobowy wyszedł! – zamknął z trzaskiem lufcik, powrócił na dawne miejsce, zapalił papierosa i natychmiast ze złością go rzucił w piec i zaczął chodzić; po twarzy przelatywały mu jakieś płomienie, targał brodę, poruszał ramionami, zataczał oczyma niespokojnie, ale omijał twarz doktora.
– Nieprawda! Co tylko robiłem, jak postępowałem z nią, wszystko miało na celu jedynie jej dobro. Nieprawda, a tak! – wołał podniesionym głosem, uderzając w stół pięścią.
– Dla jej dobra wypędziłeś ją z domu? – napisał doktór.
– Wypędziłem?… tak, prawda… – jęknął Orłowski, rzuciwszy okiem na kartkę, i jakby go te słowa uderzyły i olśniły, cofnął się, spojrzał mętnie i usiadł cichy i zgnębiony.
– Prawda! – dodał ciszej nieco, i tak żywo przypomniał sobie tę scenę nieszczęsną, która tutaj, w tym samym saloniku, rozegrała się parę miesięcy temu, że przygasłem spojrzeniem powiódł dokoła i pochylił głowę, nie mogąc znieść surowego spojrzenia doktora.
– Ty jej nie znasz! – mówił znowu, wstając i chodząc wolno, i przystając mgnieniowo przy drzwiach. – Opowiem