Fermenty. Władysław Stanisław Reymont

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Fermenty - Władysław Stanisław Reymont страница 4

Fermenty - Władysław Stanisław Reymont

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      – Nie przecież, bo tamtem, to stół ekspedytora.

      Orłowski był zawiadowcą stacji i załatwiał czynności ekspedytora.

      – Wszystko jedno chyba, skoro pan pełni obie służby.

      – Przysięgam Bogu, że mnie pan irytujesz. Nie wszystko jedno, bo wiedz pan, że napiszemy raport na ekspedytora stacji Bukowiec – mówił zupełnie poważnie. Babiński ze zdumieniem spoglądał na niego.

      – Panie, sam na siebie raport, co w dyrekcji powiedzą?

      – To są głupcy. Porządek, przedewszystkiem porządek i systematyczność, słyszysz pan? Gdybyś się pan trzymał tych zasad, nie zwracałbyś uwagi swojej zwierzchności.

      Staś opuścił głowę i wyrzucał sobie, że go zadrasnął: tyle razy postanawiał o nic nie pytać, ślepo tylko wykonywać rozkazy, i znowu nie wytrzymał.

      – Pisz pan!

      „Jako-że pełniący obowiązki ekspedytora st. Bukowiec swojem nietaktownem, a można powiedzieć i brutalnem postępowaniem przy sprzedaży biletów spowodował to, że pasażerowie zanieśli skargę do księgi zażaleń, którą przy niniejszem załączam, upraszam Wysoką Dyrekcję o ukaranie według uznania, a to w celu uniknięcia na przyszłość podobnych zajść. Jako jedyne usprawiedliwienie ekspedytora, tenże objaśnia, że zajścia owe miały miejsce podczas niebezpiecznej choroby jego córki, która go jakoby miała zdenerwować. Sądzę jednak, że tego rodzaju usprawiedliwienia pod uwagę brać nie można, bo nikogo, ani Dyrekcji, ani pasażerów, nie obchodzą domowe sprawy urzędników, które nie powinny mieć żadnego wpływu na ich czynności służbowe”.

      – Ależ panie… – protestował Staś.

      – Cicho pan bądź! Przysięgam Bogu, bez uwag, panie Babiński. Zapomniałeś pan, że się milczy wtedy, kiedy zwierzchność mówi – zawołał Orłowski.

      Babiński zamilkł, przygryzając usta, znowu był zły na siebie.

      – Dochodzi! – krzyknął posługacz przez drzwi.

      II

      Staś pobiegł do aparatu, a Orłowski na peron. Przypatrując się dosyć licznej dzisiaj publiczności, witał się z jakiemiś paniami, za któremi w przyzwoitem oddaleniu chodził uliberjowany lokaj, ale, spostrzegłszy doktora, zwrócił się do niego i przywitał w milczeniu; raportem skinął, dzwonek zadźwięczał, rozległa się gwizdawka prowadzącego, a później maszynisty, i pociąg ruszył dalej.

      – Czekałem na ciebie niecierpliwie, przysięgam Bogu, dobrze, żeś przyjechał. Jance jest lepiej, ale zobaczysz i to powiesz mi, bo ja przypuszczam tylko, że lepiej, a nie wiem. Pójdziesz zaraz do niej?

      Doktór skinął głową potakująco, bo na ustach miał respirator, który mu bladą, długą i chudą twarz przecinał na dwoje czarną wstęgą; olbrzymie, głębokie kalosze ledwie ciągnął z nogami, uginał się pod futrem, na które miał narzucony płaszcz gumowy, i pod grubym kraciastym pledem, przykrywającym mu ramiona. Szedł wolno po schodach, odpoczywał i odpinał co stopień jeden guzik u płaszcza i jeden u futra. Nie rozebrał się w przedpokoju, tylko wszedł do saloniku i zaczął oglądać i próbować okien, drzwi i lufcików, czy są dobrze pozamykane.

      Orłowski już z przed kotary, zasłaniającej drzwi pokoju, w którym leżała Janka, zawrócił i poszedł do służącej.

      – Niech Janowa powie pannie Janinie, że doktór przyjechał. Czy przyjąć może?.. Zaczekaj chwilę, służąca ci zaraz powie – zwrócił się do doktora, który z pomocą Rocha, stacyjnego popychadła, rozbierał się z niezliczonych okrywek. – Pójdę na chwilę do kancelarji. Przyślij po mnie, jak skończysz.

      Okręcił się kilka razy po pokoju, popatrzył na doktora, szybko podniósł koniec brody do ust, strzepnął ją, wzruszył ramionami i wyszedł.

      – Panie Babiński, napiszemy raport. Niech teraz sam od siebie broni się ekspedytor.

      Zaczął dyktować Stasiowi, ale co chwila przerywał, stawał na środku pokoju, przygryzał brodę i wsłuchiwał się chciwie w słabe, zaledwie dosłyszalne, odgłosy kroków na górze, bo pokój chorej był tuż nad kancelarją. Słyszał, a raczej czuł, że doktór usiadł przy łóżku, bo jakieś słabe drgnienie przebiegło sufit; zmąciły mu to wyczuwanie dźwięki fortepianu, które się rozlegały bardzo głośno.

      – Cicho tam! – krzyknął z gniewem, tupiąc nogą.

      Staś uśmiechał się – przecież grająca przez sufity usłyszeć nie mogła; ale pochylił głowę nad papierem, bo Orłowski znowu zaczął dyktować i, nie skończywszy, pobiegł do mieszkania, słuchał chwilę pode drzwiami i szedł znowu na peron, spacerował po nim, nieznacznie spoglądając na okna.

      Doktór skończył rozbieranie się, przyczesał siwawe włosy i zapukał do chorej.

      – Proszę! – ozwał się dźwięczny, silny głos.

      Uśmiech rozjaśnił mu twarz, gdy wchodził do pokoju. Podniósł story do połowy, opatrzył znowu, czy okna i lufciki domknięte, i dopiero usiadł przy łóżku.

      – Jakże się pani czuje? – pytał cicho, odjąwszy respirator.

      – Dobrze, chciałabym wstać – odpowiedziała, zadrżawszy, gdy dotknął chłodną dłonią jej ręki. – Tak koniecznie chciałam widzieć doktora, że miałam już pisać dzisiaj – mówiła jakimś dziwnym, prawie altowym głosem, który się jej chwilami przerywał i chrypiał niemile; wtedy przestawała mówić, oddychała głęboko, i głos powracał, ale w wielkich, czarnych oczach migotał ból wysiłku. Uniosła się nieco, skręciła w grecki węzeł całą masę przepysznych rudawoblond włosów, rozsypanych niby snop dojrzałej pszenicznej słomy po pościeli, i mówiła: – Czuję się zupełnie zdrową. W gardle tylko i w piersiach doznaję jeszcze chwilami piekącego bólu, no i głosu mi często brakuje, ale czuję, że się to coraz rzadziej zjawia. Tak, jestem zdrowa, ale się nudzę straszliwie. Doktór zostanie na obiedzie? Mam prośbę do pana… – szepnęła ciszej, i fala krwi przyciemniła na mgnienie jej kredowo-bladą twarz.

      – Zostanę, zaraz pani służę. – Wstał i poszedł do kuchni; oczy Janki biegły dotąd za nim, aż zniknął za drzwiami, i gdy po chwili wrócił, zawisły mu badawczo na twarzy.

      – Kazałem dawać obiad wcześniej, żeby zdążyć na pociąg – usprawiedliwiał się, siadając. – Jeszcze raz zbadam panią dokładnie, ale jednocześnie mogę słuchać…

      Janka spojrzała na niego z wdzięcznością, bo nie miałaby odwagi powiedzieć mu swojej prośby, gdyby czuła jego przenikliwy wzrok na sobie.

      Doktór opukiwał ją, oglądał, pytał o niektóre szczegóły, takie, że Janka odwracała mimowolnie twarz do ściany, przycinała usta i odpowiadała cicho, że ledwie dosłyszał. Konsultacja trwała długo, bo badał chorą sumiennie.

      – Czy ojciec wie wszystko?… wszystko?… – powtórzyła cicho.

      – Zdaje

Скачать книгу