Fermenty. Władysław Stanisław Reymont
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Fermenty - Władysław Stanisław Reymont страница 24
– O nie, słowo daję, że nie, a jestem pani bardzo wdzięczną za odwiedziny. – Ściskała ręce Józi, wpijając w jej zamkniętą twarz czarne, niespokojne oczy.
– Pani pozwoli sobie przedstawić, pan Świerkoski, poczciwy, nie zapominający o samotnicach przyjaciel.
Świerkoski kłaniał się apatycznie.
– Miałam do kochanej sąsiadki interesik prawdziwie sąsiedzki, więc jeśli mi pani zechce poświęcić trochę czasu…
– Ależ, szanowna pani, doprawdy uradowana jestem, proszę mi wierzyć, tem samem, że pani jest łaskawą mieć do mnie interesik, jak ś. p. męża kocham, jestem uradowana; no, kiedy mówię, że jestem uradowana, to niema wątpliwości – dodała mocniej, obrzucając pokój oczyma.
Józia uśmiechała się złośliwie; wyszły zaraz na drugą stronę domu.
Świerkoski przysiadł się bliżej Zosi, pies biegał koło niej i wydzierał jej zębami kanwę. Pogłaskała go i, nie podnosząc oczu, zapytała:
– Amis, prawda?
– Tak.
– Zawsze chodzi z panem?
– Tak.
– Dobry pies, ładny pies, mądry pies – mówiła, głaszcząc go pieszczotliwie.
Amis skakał i szczekał z radości. Świerkoskiemu rozbłysły oczy, wsadził rękę w zanadrze i zawołał cicho:
– Amis!
Pies odskoczył na środek pokoju, stanął na dwóch łapach i szedł ku niemu. Świerkoski wyjął kawałek cukru z kieszeni, położył mu na nosie i wstał, świsnął rzemieniem koło jego uszu i zakomenderował:
– Amis, marsz! rata ta ta ta! rata ta ta ta! – wołał, naśladując bębnienie i wybijając takt nogą. Pies maszerował wokoło sztywno, z cukrem na nosie i z wywieszonym różowym językiem, a on świstał tylko batem i bębnił.
Zosia opuściła robótkę i z podziwem przypatrywała się tej scenie.
– Rata ta ta ta ta ta! ognia! – krzyknął i chlasnął go batem przez grzbiet. Amis wywinął koziołka, cukier w powietrzu chwycił i zemknął pod fotel, na którym siedziała Zosia.
– Jakie to ładne! Pan go tak wyuczył?
– Tak.
– Musi dużo sztuk umieć.
– Zaraz pani pokażę. Amis! – Pies przyszedł niechętnie, oblizywał się i pokornie patrzył. – Amis, synku, pamiętaj, nie zrób wstydu panu – szepnął mu do ucha i głaskał. – No, Amis! kot! kot! kot!.. – Pies się wyciągnął i zaczął skakać po pokoju, udając, że go goni zawzięcie; przeskakiwał krzesła i stoły, szczekał zajadle i biegał wciąż wkółko. Zosia śmiała się rozbawiona ogromnie, a Świerkoski, kiedy pies już biegał jak szalony, wyjął rewolwer i strzelił w otwarty lufcik. Amis, jak martwy, przewrócił się na środku pokoju.
Zosia, przestraszona hukiem, zerwała się i podbiegła do Amisa, bo była pewna, że nieżywy.
– Zdechł pies, niema psa – wołał żałosnym głosem Świerkoski, pochylając się nad nim. – Zdechł pies, zdechł!.. – przydeptał mu ogon, Amis przekręcił się na grzbiet, wtedy Świerkoski zaczął go obchodzić wkółko i udawać, to szczekanie psów, to kwik świń, to rżenie koni, to bek owiec, i tak dokładnie, że Amis, chociaż wiedział, kto to robi, nie mógł się powstrzymać od strzyżenia uszami i warczenia; potem udawał krakanie wron i targał go za skórę, wreszcie skręcił się i szedł do psa prawie na czworakach, i wył głucho, jak wilk. Oczy roziskrzyły mu się zwierzęco, trójkątna twarz pociemniała, i wył, aż na podwórzu wszystkie psy wtórować mu zaczęły żałośnie, kury gdakały strachliwie, a gęsi z krzykiem próbowały uciekać na płoty. Zosia zbladła ze strachu.
Amis nie wytrwał, porwał się i skoczył do drzwi, trząsł się cały, skrobał je rozpaczliwie i wył głucho, bo Świerkoski patrzył na niego rozgorzałemi, wilczemi ślepiami, świstał batem i wył coraz przeraźliwiej, pies uciekł od drzwi i skoczył przez lufcik na werandę, a stamtąd na podwórze.
Świerkoski się wyprostował, przetarł sobie drżącą ręką oczy, popatrzył bezprzytomnie na Zosię, napół żywą z przestrachu, i, chwiejąc się i wspierając o sprzęty, wyszedł, nie powiedziawszy ani słowa. Sam nie wiedział, co się z nim działo.
Zosia wyjrzała oknem i zobaczyła, że bił psa, a potem obaj szli alejką do frontu. Świerkoski, zgarbiony, kołysał się na długich nogach, a Amis wlókł się ze spuszczonym łbem za nim.
Jeszcze się nie uspokoiła po wstrząsającem wrażeniu, jakie na nią wywarło wycie Świerkoskiego i jego twarz straszna, gdy weszła Osiecka i Józia.
– Pan Świerkoski poszedł?
– W tej chwili dopiero; ciocia nie słyszała strzału, ani wycia?
– Słyszałam, słyszałam – odpowiedziała niedbale.
– Nie zabieram czasu – powiedziała Józia, ucałowała Zosię i wyszła. Na werandzie Osiecka szepnęła jej do ucha:
– Najdłużej za dwa tygodnie będzie pani wiedzieć wszystko, natychmiast piszę w tej sprawie do znajomych.
– Czy ta Orłowska żyje z kim bliżej?
– Przyjaźni się z Zaleską, zna ją pani, idjotka muzykalna – zaśmiała się rubasznie z własnego konceptu. – Aha! zrozumiałam panią. Franusia! nie wychodź z dzieckiem na powietrze – zawołała do tłustej mamki z dzieckiem na ręku, wychylającej się z za węgla. – To dziecko mojej siostry, chorowało na koklusz, więc dla zmiany powietrza przysłali je do mnie z Warszawy – tłumaczyła się śpiesznie.
Uścisnęły sobie ręce, i Józia odjechała w wybornym humorze. Podcinała konie coraz częściej, pomimo, że biegły jak szalone wąską, leśną drożyną; brek podskakiwał niby piłka na grubych korzeniach i tak się kołysał chwilami gwałtownie, aż stangret chwytał się oburącz kozła, żeby nie zlecieć. Lubiła tak jeździć, był to nieomylny znak zadowolenia, bo w złości chodziła zwykle pieszo. Droga biegła równolegle z koleją, przez wąski skrawek lasu żółcił się świeży nasyp. Przed stacją, na przecięciu drogi, wiodącej z Krosnowy, zobaczyła bułanki Andrzeja; uśmiech złośliwy przeleciał jej przez usta, oko zadrgało, podcięła mocniej koni, żeby jej nie spostrzegł, i zniknęła na skręcie drogi, w lesie.
VIII
Andrzej po wczorajszym liście jechał z pierwszą wizytą do Janki. Miał być wieczorem, ale nie potrafił czekać, bo dzień mu się dłużył szalenie i matka go jeszcze przynaglała, aby nie odkładał. Pomimo radości, jaką mu dać miała ta długo oczekiwana chwila, był pełen