Fermenty. Władysław Stanisław Reymont

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Fermenty - Władysław Stanisław Reymont страница 21

Fermenty - Władysław Stanisław Reymont

Скачать книгу

ją stary do Bukowca, leżała w szpitalu, pisały o tem gazety.

      – W szpitalu była! truła się, pisały o tem gazety! – powtarzała stara zbladłemi, trzęsącemi się ustami, i łzy, niby groch, posypały się jej z oczu na watowany kaftanik.

      – Wszyscy o tem wiedzą. Nikt nie wie, dlaczego się truła, ale przecież to nietrudno się domyślić, o, wcale nietrudno… – szeptała cichym, przenikającym głosem, i zły uśmiech odsłonił jej ostre, psie zęby.

      – Nie, nie!.. – protestowała znowu stara. – Jedź już ty sobie, jedź. Nie przywieziesz ty nigdy żadnej pociechy, tylko, jak djabeł, zmartwienie albo złość.

      – Prawdę przynoszę zawsze; przekona się mama jeszcze o tem – powiedziała twardo. Podniosła się, włożyła kapelusz zielony z jasnem piórkiem, okryła się długim burnusem i chciała na pożegnanie pocałować matkę w rękę, ale stara usunęła się śpiesznie. Józia kiwnęła jej pogardliwie głową i wyszła.

      Grzesikiewiczowa stała wciąż, nie mogąc zgnieść w sobie żalu i oburzenia. Dygotała, bo jej gmach szczęścia, o którym tak dawno marzyła, rysował się i groził rozsypaniem. Janka! ta Janka, której tak pragnęła za synową, byłaby taką… Ta pani… szlachcianka, którą jej Jędruś tak kochał… Nie, nie… to nieprawda. Jędruśby wiedział, on taki mądry i uczony… Tak, to z pewnością nieprawda, co ta Józia mówiła – wmawiała w siebie. – Z pewnością nieprawda. A, suka! aby tylko ugryźć – szepnęła z gniewem, spoglądając oknem za córką, na brek okrążający klomb i ginący pod wspaniałą arkadową bramą. Uspokoiła się nieco, ale w głębi wiły się wątpliwości z pragnieniem, żeby to była nieprawda; jej prosty, chłopski mózg nie mógł pojąć, nie mógł zrozumieć nawet istnienia przyczyn, skłaniających takie kobiety, jaką była Janka, do wstąpienia do teatru i do popełnienia tego, o co ją oskarżała Józia; ale jednocześnie chłopska podejrzliwość świdrowała ją boleśnie. Długo się biedziła temi pytaniami i, nie mogąc doczekać się syna, poszła w podwórze.

      Aż w oficynie słychać było jej gderliwy, cienki głos; krzyczała na parobków, na dziewki, na dwórki, dojące krowy. Zaglądała wszędzie: do świń, do żłobów końskich, do owiec, do kur i gęsi; oglądała zamki w śpichlerzu i stodołach, i co chwila głos jej gniewny rozlegał się w innej stronie.

      Poszła ku kopcom, gdzie, pomimo ciemności, kończono okrywanie kartofli, bo stamtąd ją doszedł potężny głos syna, krzyczącego na Bartka, który stał z czapką w ręku i starał się tłumaczyć płaczliwym głosem.

      – Coś mi ty narobił, chamie jeden! Nie powiedziałem ci wyraźnie, nie tłumaczyłem po kilka razy, że niebieski list wrzucisz do pociągu, a biały oddasz naczelnikowi, co?..

      – Jaśnie panie, były dwa listy: biały i modry. Juści, że baczę, co jaśnie pan kazali, modry na maszynę, a biały dla pana naczelnika.

      – A czemuś tak nie zrobił? – zapytał Andrzej łagodniej, spostrzegłszy nadchodzącą matkę.

      – Zapomniałem. Wyszedłem, tom baczył do samego lasu, pamiętałem cięgiem, co biały do naczelnika, a modry na maszynę; ale już w lesie cosik mi się pokiełbasiło, i stawał modry we łbie tam, gdzie przódzi był biały, i nie wiedziałem dokumentnie, który gdzie trza oddać, a kiej przyszedem na stacje, to mi się kuniecznie widziało, co modry do naczelnika, a biały na maszynę. Ja, jaśnie panie, baczyłem dobrze, ino pod lasem wrony krakały, śmignułem na nie kamuszkiem i poszedem, i do samego lasu cięgiem se przepowiadałem: modry na maszynę, biały do naczelnika; a w lesie to mie jakoś zamroczyło, i myślałem już: biały abo modry na maszynę, tak, modry abo biały la naczelnika. A na stacji… jaśnie pan mi darują, ale do lasu myślałem: biały, biały, biały – naczelnik, naczelnik…

      – Idź do djabła! Zaprowadź bułanka do stajni! Odpowiedź przyniosłeś?

      – Oddałem pani gospodyni.

      – No, ruszaj! – krzyknął, oddając konia, który stał przy nim spokojnie.

      – Jaśnie panie! – szeptał przez łzy Bartek. – Do lasu dobrzem myślał: biały, biały – juścić biały…

      – Wynoś się, idjoto! Wytrzyj konia i okryj go na noc derką.

      Bartek zniknął w mroku, ciągnął za tręzlę konia, drapał się po skłopotanej głowie i mruczał:

      – Jezus! to te zapowietrzone gapy, za to, com na nie śmignął kamieniem. Jeszcze do lasu myślałem: biały, biały, w lesie, abo modry, abo biały… Lo Boga, to nic inszego, ino te gapy dur rzuciły na mnie.

      Andrzej wydał ostatnie polecenie i razem z matką powracał do domu. Stara spoglądała na niego tajemniczo i cicho powiedziała:

      – Jest list od panny Orłowskiej.

      – A mówił mi ten idjota, Bartek. – Zaczął iść prędko, niecierpliwość go porywała.

      – Jędruś, bo nie zdążę, już mi tchu brak.

      Zwolnił kroku, ujął matkę pod ramię i prowadził troskliwie.

      – Józia dopiero co odjechała – zaczęła stara, nie wiedząc, w jaki sposób opowiedzieć mu to, co słyszała od córki. Spoglądała na niego co chwila, i nieśmiałość, a zarazem jakaś matczyna miłość zamykała jej usta.

      – Nie jedzie do Warszawy, nie wspominała mamie?

      – Nie, ale dużo mi opowiadała o pannie Janinie – rzuciła drżącym głosem.

      – Może mi mama nie powtarzać, znam dobrze Józię i wiem, co mówić mogła. Wiem, że nie zostawiła na pannie Orłowskiej i jednej suchej nitki, ani jednej białej centki. Znam dobrze tę jędzę!

      Stara odetchnęła, bo jeśli on wszystko wie i chce się z Janką żenić, to, co jej Józia opowiadała i kazała się domyślać, musi być nieprawda; tak ją to serdecznie ucieszyło, że zaczęła na Józię się skarżyć.

      – A taka chciwa, że aż wstyd. Wszystkoby ino brała i cięgiem się ze mnie śmieje.

      – Lubi brać, w przeszłym tygodniu była w pałacu, prosiła mnie o dwa lichtarze z bronzu. Nie dałem, ale i tak, wychodząc, zabrała je pod okrycie. Mniejsza o to, ale mama powinna jej zabronić wstępu do pałacu, kiedy mnie tam niema. Okropna kobieta, kłóci się z całym światem, okolica cała się jej boi, bo jak kogo weźmie na język, to go tak obrobi, czy winien czy nie, że strach, a przy tem w domu ciągle piekło; ten biedny Ignacy, to już bez głowy chodzi.

      Weszli do mieszkania.

      Rozerwał gorączkowo kopertę i pożerał list oczyma; fala krwi oblała rumieńcem radości jego jasną twarz, o regularnych, mocno ciętych rysach, zakończonych płową czupryną. Zaczął skubać i przygryzać wąsy, czytał list po kilka razy.

      – Przeczytaj, Jędruś, głośno, i ja radabym wiedzieć – prosiła stara, dotykając listu delikatnie.

      Czytał. Matka rozradowała się zupełnie. Wszystkie podejrzenia, wątpliwości topiły

Скачать книгу