Fermenty. Władysław Stanisław Reymont

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Fermenty - Władysław Stanisław Reymont страница 17

Fermenty - Władysław Stanisław Reymont

Скачать книгу

ja, matka, powiem: dała mi to obleczenie, kochała mnie! to ta już odpuszczone będzie.

      Janka w milczeniu przypatrywała się jej starej, pomarszczonej twarzy, o sinych, obwisłych ustach, z poza których wychylały się spróchniałe zęby, podobnej do krowiej gęby, a pełnej macierzyńskiej miłości, którą jaśniały małe, głęboko schowane oczy, świecące pod czołem, okręconem żółtą chustką. Poczuła szacunek dla tej prostej, głupiej kobiety, która umiała tylko kochać, dla której cały świat i życie całe streszczało się w dziecku.

      Wyszła z kuchni, bo poczuła jakiś żal, że jej nikt tak bezgranicznie nie kochał. Zajrzała do saloniku, w którym księżyc świecił przez okno i złocił jakby wyszczerzone, zielonkawe zęby klawjatury otwartej. Janka weszła i, nie myśląc, poco idzie, pchnęła ostatnie drzwi do pokoju ojca; nie słyszał jej wejścia, siedział pochylony nad biurkiem i pisał.

      – Może mi ojciec poradzi, co mam odpisać Grzesikiewiczowi? – zapytała cicho.

      Orłowski zerwał się gwałtownie, popatrzył na nią targnął brodę i szepnął:

      – Co chcesz, co tylko chcesz; ja cię do niczego nie zmuszam, na nic nie nalegam. Zechcesz iść za niego, idź, nie chcesz, dobrze. – Zamilkł, bo go wzruszenie dławiło, odwrócił się i zaczął bibułą wyciągać atrament z pisma.

      Jance zrobiło się przykro, wzięła jego ruch za niechęć, jego szorstki głos za głos gniewu i nienawiści, więc się nie odzywała, tylko szła zpowrotem.

      – Janiu! – zawołał, ale tak miękko, tak pieściwie, z takim smutkiem i miłością, i żalem, i strachem w głosie, że odwróciła się szybko i, porwana tym głębokim akcentem, który zatargał ją do głębi, rzuciła mu się w ramiona.

      – Ojcze mój! Ojcze! Ojcze!

      – Moje dziecko! moje dziecko! – szeptali, obejmując się ramionami. Zmieszali z sobą łzy i pocałunki i nie mówili nic więcej ponad te słowa, tylko serca biły im zgodnie.

      V

      – Panienko, oto Bartek z Krosnowy przyszedł i powiada, że go dziedzic przysłali po list.

      – Niech Janowa każe mu przyjść do mnie.

      – Hale!… wczoraj podłoga myta, a tam bez las takie błocko, takie… możeby…

      – Zawołać go zaraz, podłogę Janowa wytrze.

      Bartek przyszedł i stał przy drzwiach, obracając nieśmiało czapkę, a Janowa ze stołowego pokoju spoglądała na jego buty z jakąś komiczną nienawiścią, bo istotnie zostawiały grube ślady na woskowanej posadzce.

      Janka pisała, ale co chwila darła arkusiki i zaczynała na nowo. Chciała podziękować Grzesikiewiczowi za pamięć i odpisać kilka słów uprzejmych, a nic nieznaczących. Wreszcie po długich usiłowaniach skleiła odpowiedź.

      – Dawno jesteście u pana Grzesikiewicza? – zapytała, pieczętując list.

      – He! he!.. a zawdy byłem, nikaj indziej nie służyłem.

      – Starsza pani zdrowa?

      – He! he!.. zdrowa, musi być zdrowa, bo jeszcze rano Jewkę sprała po gębie – śmiał się głupowato Bartek, obracając coraz szybciej czapkę, i okrągła, pucołowata twarz, wygolona starannie, z szerokiemi ustami, małym noskiem, okrągłemi oczyma i z grzywką żółtawych włosów, równo obciętych nad czołem, krzywiła mu się zadowoleniem.

      – Oddajcie list i kłaniajcie się państwu. Jak się nazywacie?

      – He! he!.. a Bartek! To panienka nie wiedzą? a przecież wszyscy wiedzą! – Bartek list obwinął w chusteczkę, wsadził ją w zanadrze, pochylił się do nóg, pochwalił Boga i wyszedł.

      W kuchni czyhała na niego Janowa.

      – Bartek, ty zapowietrzony, a nie mogłeś to se niezdaro bucisków obmyć w wodzie, co? to do pokojów będziesz chodzić w takich gnojach, co? Drugi raz to cię przetrącę.

      – He! he!.. ożynię się z wami, kobito, i pogodziwa się!

      – Hale! będziesz się tu, pokrako jedna, prześmiwać! – i oglądać się zaczęła za miotłą.

      Bartek sunął prędzej do drzwi i walił nogami tak silnie, że błoto kawałami odpadało mu od butów na czystą podłogę kuchni, największą troskę i chlubę Janowej.

      Zabrał gazety z poczty, wsadził je do parcianej torby, którą sobie przewiesił przez ramię, popatrzył przed stacją na trenującego się Zaleskiego i ruszył przez las do domu. Leciał prędko, ale im bliżej był Krosnowy, tem większa markotność i niepokój przepełniały mu duszę. Przystawał, zdejmował czapkę i drapał się frasobliwie po głowie. – I… raz kozie śmierć – mruczał, naciskał głębiej czerwoną, krakowską rogatywkę, ucierał nos w palce, obciągał szeroki, nabijany mosiężnemi blaszkami skórzeń i szedł wolniej, bojaźliwem spojrzeniem badając drogę, wybiegającą z lasu na wielkie pola, pofalowane wzgórzami, pocięte długiemi obszarami zbóż ozimych, podorówek i rdzawych, wytartych ugorów i ściernisk. Lasy wielkiem kołem, jakby obręczą niebieskawą, ściskały obszary pól, z majaczącą wśród nich wsią dużą, przez której domy i sady, w połowie ogołocone z liści, błyskała szeroka, wijąca się kapryśnemi skrętami rzeka, płynąca z lasów do wielkiego stawu przy dworskim ogrodzie, skąd wylewała się na młyńskie koła i płynęła niżej przez wielki park, przecinała drogę i migotała błyszczącą w słońcu wstęgą na łąkach żółtawych, pomiędzy kępami czarnych olszyn i długich plam trzcin poschniętych.

      Bartek most przeszedł i wspaniałym z lip olbrzymich szpalerem, sadzonym w kierunku nasypu, trzymającego rzekę na wodzy, biegł ku dworowi, zdaleka już bielejącemu wielką kolumnadą podjazdu, nad którą okna piętra, zakończonego bardzo śpiczastym dachem o dwóch kondygnacjach, odbijały jaskrawo promienie słońca. Przeszedł skośnie wielki klomb, otoczony niskim, berberysowym żywopłotem, porozrywanym i uschłym w połowie, w którym zamiast trawników i kwiatów rosły kartofle, i poszedł wbok, do dużej oficyny, stojącej w cieniu kasztanów, połączonej z dworem gankiem krytym, pełnym powybijanych szyb, obdartym z szalowania, jakiem niegdyś był obity. Zajrzał przez otwarte okno do kuchni.

      – Magda, a kaj pani gospodyni?

      Magda wskazała mu głową na sień i tłukła dalej kartofle w wielkiej cebratce, buchającej kłębami pary.

      Na progu sieni, do której się schodziło przez czworokątne zagłębienie, tworzące wpuszczony w dom ganek, siedziała Grzesikiewiczowa na starym, podartym fotelu, z którego wyłaziło włosie. Darła pierze w przetak, trzymany na kolanach, i co chwila rzucała oczyma na klomb i na drugie podwórze, oddzielone od paradnego wyplatanym płotem chróścianym i rządem wysmukłych, z poschłemi wierzchołkami, topoli, otoczone z trzech stron budynkami gospodarskiemi.

      Bartek w ganku czapkę zdjął, torbę przekręcił i wyjmował gazety.

      – Masz list od panienki? – zapytała łagodnym głosem, podnosząc ku niemu siwe, bystre oczy i twarz

Скачать книгу