Fermenty. Władysław Stanisław Reymont
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Fermenty - Władysław Stanisław Reymont страница 19
– Michał! źrebaki siana nie mają, od czegoś ty próżniaku! – pogroziła mu kijem i poszła do kopców, sypanych w ogrodzie.
Kilkanaście fornalek woziło kartofle, które zsypywano w długie pryzmy. Stara szła przez ogród, zupełnie opuszczony, pełen odwiecznych drzew owocowych, pokrytych mchem, pod któremi stało kilkanaście pookręcanych słomą pni pszczół.
Za ogrodem kilkadziesiąt kobiet, w jaskrawo czerwonych wełniakach i chustkach, kopało kartofle. Przysłoniła ręką oczy i patrzyła na młody zagajnik, przy którym biegła dróżka, wysadzona od pola brzózkami, a rdzawe kiście liści wznosiły się na białych pniach i na tle mocno błękitnem zagajnika rysowały się, niby wielkie pawie pióra. Dróżką migotał bułanek Andrzeja.
W powietrzu była cisza zupełna; graby w parku ciągnęły się długiemi, rudawemi pasami, wiśnie ciemnoczerwone liście zrzucały na ziemię, świeżo rozkopaną, i plamiły ją, niby płatkami krwi zastygłej. Wróble goniły się pod stogami owsa, a wrony całą bandą chodziły po kartoflisku i zrywały się na każdy głośniejszy odgłos śpiewów, jakie płynęły w powietrzu od kopiących. Wozy turkotały, czasem krzyk fornali rozlegał się głośniej, razem ze świstem bata, to głuchy odgłos zsypywanych na ubitą ziemię kartofli, albo jakaś pszczoła zabrzęczała cicho i siadała na liljowych, ostatnich astrach; młyn huczał gdzieś za parkiem jednostajnie. Senność zdawała się spływać ze światłem słońca i rozwłóczyła się nad ziemią obnażoną ze zbóż, rozkopaną, obdartą z roślinności, zmiętą i zmęczoną wysiłkiem wegetacji, ludzie i zwierzęta chodzili ociężale, nie leciały pokrzyki radosne nad zżółkłemi trawami, nie szumiały drzewa prawie nagie, nie śpiewało ptactwo. Jesień pobrała barwy i siłę przyrodzie, na polach było szaro i pusto, tylko gdzie niegdzie zieleniły się młode zboża, a od łąk rozbrzmiewał głuchy, bez echa, poryk bydła. Zamierało wszystko, zapadało w długi sen i odpocznienie.
A nie wierz chłopu, nie wierz,
A choćby najlepszemu… —
A bo cie wypróbuje,
A powie dziesiątemu…
Leciała zwrotka od kopiarzy, ale zaraz przepadła w ciszy i senności przestrzeni. Grzesikiewiczowa powróciła do domu, myśląc, że syna tam zastanie. Nie było go jeszcze.
VI
Na sam wieczór, kiedy już podwórze zaczynało nabierać życia, bo rozbrzmiewało beczenie owiec i spędzano bydło do obór, przyjechała Józia, córka Grzesikiewiczów, starsza od Andrzeja.
Przyjechała brekiem, ze stangretem, ubranym w liberję.
– Dobrze, żeś przyjechała – zaczęła stara, wprowadzając ją do swojego pokoju. – Zaraz ci coś pokażę.
Poszła śpiesznie do dworu i przyniosła list Janki.
– Patrz, list od panny Orłowskiej do Jędrusia.
Józia obejrzała list i dosyć niechętnie rzuciła go na stół.
– Cóż w tem ważnego? – szepnęła, podnosząc na matkę dwukolorowe oczy, bo miała jedno błękitne, a drugie żółtawe.
– Przecież to od panny Janiny – powiedziała z naciskiem, jeszcze raz przypatrując się listowi.
– Słyszę, nie potrzebuje mi mama powtarzać.
– Jędruś teraz to już się z pewnością ożeni.
– Jędruś jest… – nie dokończyła, zniżyła głos do szeptu. – Jędruś, żeby chciał, to mógłby się ożenić nie z taką, jak Orłowska. Młody jest przecie, wykształcony, bogaty.
– A juści! juści, że młody, że bogaty, że uczony, tyle lat był w klasach, juści, ale…
– Mogłaby mama tego „juści” nie mówić; to dawniej uchodziło jeszcze, ale dzisiaj…
– O, moja Józiu, co ci to szkodzi?
– Szkodzi, bo ludzie się z mamy śmieją.
– Tylko głupie się śmieją, mądre nie, bo wiedzą, że prosta, nieuczona kobieta jestem i przecież na starość uczyła się nie będę pięknego mówienia. A ty zawsze mnie musisz ugryźć: a matka tak niech nie mówi, a tak nie chodzi, a z matki ludzie się śmieją. Adyć, moja Józiu, choćbym gadała i ubierała się po pańsku, ludzieby i tak wiedzieli, że nie żadna pani jestem. Ty to se żyjesz, jak grafina jaka, a i tak wiedzą, żeś moja córka, i że twój ojciec był karbowym. Jest czem się dąć. Jezus Marja! – szeptała prędko i z pewną goryczą.
– Niech mama przestanie, bo zaraz odjadę – szepnęła Józia, złość zamigotała w jej oczkach, wyprostowała swoją wyniosłą, majestatyczną postać i zmierzała ku drzwiom, ale się rozmyśliła i usiadła na kanapce drewnianej, plecami do okna.
– Czy Andrzej się już oświadczył? – zapytała prawie obojętnie.
– Jeszcze nie, ale że napisała do niego sama, to juścić, że wszystko musi być dobrze pomiędzy niemi. Jędruś tam jeździł codzień podczas jej choroby, ale pono już wyzdrowiała. Chciałabym, żeby się ożenił z nią – uśmiechała się tkliwie. – Taka pani, i ładna, i dobra. Przecież jak łoni, zeszłego roku – poprawiła się, bo Józia syknęła – spotkałam ją w lesie, to pocałowała mnie w rękę! a przecież prosta kobieta jestem – dobra, o, dobra panienka!..
– Dobrze tylko liczy. Przecież takiego, jak Andrzej, męża, nie znajdzie drugiego. Niech mama zrozumie, że panny z najpierwszych domów poszłyby z chęcią za niego.
– Mówisz! a nie jeździł to do panny Zielińskiej, albo do Owińskiej, co? i napróżno.
– To on był temu winien, bo nie umiał się podobać – odpowiedziała i błysk triumfu zaświecił w żółtawem oku, błękitne świeciło zimno, jak lód bardzo przejrzysty, a po wąskich ustach prześlizgnął się uśmieszek niedostrzegalny.
– Nie to, ino tamte panny głupie, dufają, wierzą – poprawiła się – w swoje państwo. Jędruś, choć chłopski syn, ambicję swoją ma i honor, nie chciał łasić się kole nich, kiej pies, i ja nie chciałam, bo jak mie spotkały w kościele, to se patrzyły na mnie bez te głupie szkiełka, kiej na zagranicznego robaka!.. A cóżto, cudak jaki jestem, czy co? – zatrzęsła się z oburzenia.
– Bo też mogłaby mama ubierać się inaczej. Co mama kładzie na siebie! fi! – Wstała i zaczęła matkę wykręcać na wszystkie strony i oglądać z politowaniem. – Zapaska, beżowa suknia, watowany, barchanowy kaftanik, chustka za pół rubla na głowie, fi!.. mogłaby mama w tym kostjumie stać za szynkwasem. Co? i ciżemki na nogach za dziesięć złotych! hi! hi! hi! paradne, jak dzieci kocham. Moja gospodyni… – nie skończyła, odsunęła się i, zatykając nos, szeptała pogardliwie: – ależ mamę czuć oborą i chlewami, to już chamstwo!..
– A ta panna Orłowska – ciągnęła stara, nie obrażając się, ani zważając na słowa córki – to całkiem inna, całkiem. Uczona też jest i bogata. Prawdziwa pani, a Jędrusiowi